Kruk

  

Kruk

Część I Część II Część III
Część I

Para z wózkiem nie wyróżniała się niczym szczególnym spośród innych,
które wyszły na poobiedni spacer do Łazienek cieszyć się słonecznym lipcowym popołudniem.
Wyglądali po prostu jak zwyczajne małżeństwo. Szli sobie niespiesznie, kobieta popychała wózek, mężczyzna trzymał za rękę brykającego żwawo parolatka. Mijali ławkę, na której siedziała Ewa.

  — Tato, tato, a pójdziemy zobaczyć karambule? — dziecko było najwyraźniej ciekawe świata.
  — Co zobaczyć?! — nie do końca zrozumiał ojciec.
  — No, karambule! One są takie włochate i Jacek ma zdjęcie, jak mu po swetrze chodzi!
  — Widzisz, mówiłam ci, że za mało jesteś z dzieckiem — włączyła się ze śmiechem matka.
  — Jemu chodzi o tarantule.
Tu jest ta wystawa, co w telewizji mówili. No chodź, chyba się nie boisz…

Rozmowa cichła w miarę, jak oddalali się swoją drogą.
Ewa popatrzyła za parą z wózkiem.
Co ze mną jest nie tak? — pomyślała.
Złapała się na tym, że to pytanie zadawała sobie coraz częściej. Wieczory przed telewizorem, czasami kino. Pocieszała się tylko, że w swoim miasteczku byłoby tak samo. Może nawet gorzej.
W końcu wyjechała z Sulęcina nie tylko po to, żeby znaleźć pracę.

Co jest nie w porządku z trzydziestotrzyletnią kobietą?

Od rozstania z Markiem była sama. Sama, to znaczy sama.
Wszyscy, których znała w Warszawie, byli znajomymi Marka, nie jej.
Od kiedy odszedł, gwałtownie stracili zainteresowanie Ewą.
Nikt jej nie zapraszał, a ona nie narzucała się.

Niby mogłaby wrócić do Sulęcina, matka zawsze jej to powtarza.
Tyle, że tego też nie chciała.
Przy świątecznych wizytach w domu odwiedziła kilka z dawnych przyjaciółek. Patrzyły na nią, jakby wyskoczyła żywcem z kolejnego odcinka „Dynastii”, wzdychając:

„ty to się ustawiłaś…”.

One, zakopane po uszy w pieluchy, w gary, jedno kino czynne w weekend,
do teatru to już cała wyprawa. Jak to kiedyś powiedział Marek:

„Jedyna rozrywka to patrzeć jak farba w kiblu płowieje”.

Nie po to stamtąd wyjeżdżała. A poza tym, gdzie zdobyłaby tam pracę,
no i Tomek: szkoła, otoczenie, koledzy — o tym też musiałaby wtedy pomyśleć.
A poza tym status rozwódki w małej mieścinie…
Marek zostawił ją akurat trzy lata temu, też tak jakoś w lecie…
Właściwie to paradoks; temu odejściu zawdzięcza swoją obecną pozycję.
Żeby nie rozhisteryzować się do końca, uciekła w pracę.

Znajdowała sobie tyle zajęć, żeby doba była jak najkrótsza. Drugi fakultet na zaocznych.
Państwowy z niemieckiego, potem to samo z angielskim.
A przy okazji ile tylko się dało, zajmowała się Tomkiem. To zaowocowało:

podwyżka, awans, same korzyści. Kobieta sukcesu.

Tyle, że tylko ona wiedziała, co się za tą fasadą kryje. Wieczory były podobne jedne do drugich.
Kiedy Tomek już spał, miała trochę „czasu-zupełnie-dla-siebie”. Ale już od jakiegoś czasu łapała się na myśli, że te wszystkie maseczkowo-kosmetyczne rytuały zaczyna traktować jak fragment jej biurowych obowiązków: ona po prostu musiała wyglądać elegancko. Wymagano tego od niej tak,
jak od jej współpracowników porządnego garnituru i wyprasowanej koszuli.
Zaczynała się tego bać. Czuła przez skórę, że samotność będzie jej doskwierała coraz bardziej.

Dlaczego nie może dbać o siebie po to, żeby podobać się swojemu mężczyźnie? Po co jej szafa pęczniejąca drogimi ciuchami, noszonymi tylko do pracy?
Ile koronkowej bielizny może zalegać w szufladzie — bez szans na jej omiatanie męskim wzrokiem, a może nie tylko omiatanie i nie tylko wzrokiem?…

Ot, kolejny powód do niepokoju. Nigdy, co prawda, nie uważała siebie za szczególnie pobudliwą, ale nie była też z drewna. Jej sztywne zasady wykluczały przygodnie poznanych mężczyzn i znajomości na jedną noc, no a o kolegach
z biura nie mogło nawet być mowy. Doszło do tego, że chciała już wejść do seks-shopu po jakiś wibratorek, ale w końcu się nie odważyła. Niby nie problem,
a jednak składał się na masę zmierzającą do krytycznej.

— Co ze mną jest nie tak? — pytanie powróciło jak bumerang.
— Czy ja chcę za dużo?
Żeby był koło mnie ktoś, kto mnie będzie kochał i pomagał, i razem prowadził dom. I żeby nie chciał tylko krótkiego romansiku. Przecież potrafię gotować
i zadbać o rodzinę. To nawet ten sukinsyn musiał przyznać. Jestem niebrzydka, dbam o siebie, dobrze się ubieram. Potrafię być dobrą żoną. I matką.
Mogłabym mieć jeszcze jedno dziecko.

Tak, teraz tak, ale za kilka lat? — Łzy zaszkliły jej widok pary z wózkiem, znikającej już w perspektywie alejki.
— Muszę wziąć się w garść — szepnęła.
— Coś ze sobą zrobić. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz sama.
Na pewno kogoś znajdziesz.

Miała przecież syna. I to właściwie o niego powinna się bardziej troszczyć niż
o siebie. Tym bardziej, że niedawno Tomek przyniósł list od szkolnego pedagoga, w którym tenże prosił Ewę o przybycie. List był dla Ewy zaskoczeniem,
Tomek uczył się bardzo dobrze, na żadnej z wywiadówek nie było na niego skarg, no z wyjątkiem jednej: od katechety. Indagowany przez nią Tomek stwierdził,
że „szanuje punkt widzenia księdza prefekta, ale jest to relacja jednostronna”.

Takie słowa w ustach dziesięciolatka brzmiały cokolwiek zbyt poważnie,
ale od pewnego czasu Tomek zaskakiwał ją sformułowaniami ponad swój wiek. Ewa składała to na karb wychowania w niepełnej rodzinie.

 *  *  *

Pan pedagog czekał na Ewę w towarzystwie wychowawczyni Tomka.

  — Bardzo proszę, niech pani usiądzie — wskazał na fotel.
  — Mam nadzieję, że nie zrujnowałem pani planów na popołudnie.
  — Czy… czy Tomek coś przeskrobał? — zapytała Ewa z niepewnym uśmiechem.
  — Ależ skąd! Chcielibyśmy mieć tylko takie problemy z uczniami — wtrąciła wychowawczyni — chociaż to może być trochę poważniejsza sprawa.

  — No dobrze, ale o co właściwie chodzi? — Ewa była już zupełnie zbita z tropu.
  — Mówiąc wprost, pani Maria ma zastrzeżenia co do zachowania Tomka na lekcjach…
  — Ależ on jest przecież taki spokojny! — wtrąciła Ewa.
  — Właśnie! Nawet zbyt spokojny. Proszę powiedzieć, czy Tomek poświęca dużo czasu na naukę w domu? — spytała pani Maria.
  — Noo… właściwie odrabia tylko prace pisemne. Nie przesiaduje całymi wieczorami nad książkami.

Pani Maria wymieniła zdziwione spojrzenie z pedagogiem.
  — Wie pani, Tomek czasami jest zupełnie jakby nieobecny na lekcji.
Nie przeszkadza, nie czyta komiksów pod ławką, właściwie można by przejść nad jego zachowaniem do porządku dziennego tyle, że… — pani Maria zawiesiła głos, nieco się zastanawiając — … że Tomek umie wszystko, co powinien.
Ba, umie o wiele więcej.

  — No to w czym problem? — Ewa czuła się pewniejsza, chociaż nadal spodziewała się jakiejś nieprzyjemnej niespodzianki. — Co ma pani na myśli,
że Tomek jest nieobecny?
  — Potrafi przesiedzieć bez ruchu prawie całą lekcję patrząc w jeden punkt. Nawet nie zmienia wyrazu twarzy. Jeśli go o coś zapytam, robi wrażenie jakbym go obudziła. Ale natychmiast odpowiada na zadane pytanie. Poprawnie.
Mimo, że w ogóle nie uważa na przebieg lekcji.

  — Może ma podzielną uwagę i to wszystko — rzuciła Ewa. Cała ta rozmowa
jednocześnie ją irytowała i niepokoiła. Albo dzieciak ma kłopoty z nauką i wtedy trzeba coś będzie z tym zrobić, albo jest wszystko w porządku i wtedy Tomek
będzie miał na obiad tylko kanapki.
Chociaż, z drugiej strony było coś niepokojącego w całym tym wezwaniu do szkoły. Z pewnością jednak ani pedagog, ani pani Maria nie chcieli niczego złego.

  — Podzielność uwagi to jedno zagadnienie. Nie wygląda jednak dobrze to jego oderwanie od rzeczywistości. — Pedagog przeszedł na ton mentorski.
  — Czy nie zauważyła pani tego rodzaju hmm… zamyślenia,
gdy jest pani z Tomkiem w domu?
Dzwonek na lekcję zabrzmiał na korytarzu i pani Maria wstała.
  — Przepraszam, ale mam jeszcze jedno pytanie: czy Tomek interesuje się historią?
  — Nie zauważyłam, żeby miał jakieś szczególne inklinacje w tym kierunku.
Nie, raczej nie. Zresztą nie mamy w domu nawet za wiele książek historycznych. Dlaczego pani pyta?
  — Ostatnio dzieci pisały klasówkę z historii. W jednej z odpowiedzi byłoby dobrze, gdyby tylko wspomnieć o istnieniu wikingów, ale Tomek napisał abstrakt o skandynawskich władcach.
Od Leifa Ericssona do króla Haralda Piątego.

  — To przecież obecny król Norwegii! — odruchowo rzuciła Ewa.
  — No właśnie. Nie mam pojęcia skąd wziął tyle informacji. Ani tym jak zdążył
to wszystko napisać. Co więcej, to nie pierwszy raz, kiedy wykazuje wiedzę, której mógłby mu pozazdrościć niejeden dorosły.

Przepraszam, ale muszę już iść na lekcję.

Kiedy drzwi zamknęły się za wychowawczynią, Ewa zwróciła się do pedagoga:bardziej,wiedzę,
  — Czy nie wie pan, co to była za skarga katechety na zachowanie Tomka?
  — Ach, o to pani chodzi! — pedagog uśmiechnął się pobłażliwie.
  — Nie przejmowałbym się tym na pani miejscu. Nasz katecheta jest trudnym
w obejściu człowiekiem. Tak, pamiętam, wszedł po lekcji do pokoju nauczycielskiego i był bardzo wzburzony. Chodziło o ten fragment Księgi Stworzenia, gdzie jest mowa o poddaństwie Ziemi wobec Człowieka.

  — Ale co ma do tego mój Tomek? — Ewa przerwała zniecierpliwiona.
  — Tomek ni mniej, ni więcej tylko zanegował ten fragment. Stwierdził podobno, że człowiek nie może stawiać się wyżej Ziemi, bo jest na niej tylko gościem. Ksiądz oczywiście zwalił winę na telewizję, gry komputerowe i ogólną niemoralność.
Ewa mimo woli poczuła się niemoralna.

  — Swoją drogą to bardzo mądre słowa. Niejeden z nas tak myśli,
ale dla świętego spokoju siedzi cicho. Dziecko nie ma jeszcze rozeznania kiedy lepiej jest przytakiwać. Tak czy inaczej, ten incydent nie jest czymś, do czego przywiązywałbym większą wagę. Raczej… — zawahał się — zwróciłbym uwagę,
na zachowanie Tomka na co dzień, w domu. Wie pani, te całe lekcje, gdy Tomek sprawia wrażenie nieobecnego duchem na zajęciach, w powiązaniu z jego ogromną łatwością w przyswajaniu materiału, szczerze mówiąc,
wygląda niepokojąco.

Ewa zasępiła się.

  — Czy chce pan powiedzieć, że Tomek ma jakieś kłopoty, hmm… emocjonalne?
Pedagog wzruszył ramionami, zdradzając swoją niepewność.
  — To już pani powinna wiedzieć lepiej. Nie chcę stawiać diagnozy,
ale jeśli takie zachowania będą się nasilać, może trzeba będzie pomyśleć
o kontakcie z psychologiem. W każdym razie, proszę zwrócić na to,
w miarę możliwości, uwagę. Gdyby sama pani stwierdziła, że w zachowaniu Tomka jest cokolwiek, co wydaje się pani odbiegające od normy,
proszę o kontakt.
Wyciągnął rękę, dając do zrozumienia, że powiedział już wszystko.

 *  *  *

Podniosła się z ławki i rozejrzała dookoła.

  — Gdzie ten dzieciak znowu polazł? — pomyślała z irytacją.
Tomek stał o parędziesiąt metrów w dół alejki, zastygły ze wzrokiem utkwionym
w koronę starego drzewa. Podeszła do niego, stanęła obok syna
i także skierowała wzrok w górę.
  — Co tam widzisz ciekawego?
Tomek drgnął.
  — Wiesz mamuś, ono chce mi coś powiedzieć.
  — Co powiedzieć? Jakie ono? — spytała Ewa, nic nie rozumiejąc.
  — Drzewo. Ono chce mi coś powiedzieć, ale ja tego jeszcze nie potrafię zrozumieć. Myślisz, że na biologii nauczą mnie jak rozumieć drzewa?
Mrówki przeszły jej po plecach. Czyżby pedagog miał rację?

  — Ono do mnie coś mówi. Tylko wiesz, mamuś, to tak jak wtedy,
co byli w autobusie ci turyści. Oni rozmawiali po swojemu,
a ja nie rozumiałem co mówią.
  — Daj spokój, drzewa nie mówią — wtrąciła niepewnie.
  — To mówi. Ono czegoś ode mnie chce. Te inne też coś mówią, ale nie do mnie.
  — Wiesz co, lepiej chodźmy już do domu.

To była jedna z tych sytuacji, gdy był potrzeby męski autorytet.
Ewa nie miała pojęcia jak zareagować. Dziecięce fantazje to jedna rzecz,
ale słuchanie mówiących drzew — o, to już chyba za dużo.
  — Boże, jeszcze jeden kłopot? — westchnęła do siebie Ewa.
  — Może ten facet ze szkoły miał rację?
  — Naprawdę, chyba już pora na obiad — niepewnie powiedziała
 — jeśli pomożesz mi w kuchni, to zrobimy pierogi z jagodami.

Tomek odwrócił się od drzewa:

  — I będziesz miała niebieski język? — roześmiał się.
  — A ty to nie? — zawtórowała mu Ewa.
Przekomarzali się tak, idąc w stronę parkowej bramy,
aż doszli do przejścia przez ulicę.
Tomek podskakując dookoła Ewy nieuważnie wybiegł kilka kroków na jezdnię.
Żachnęła się ze złością. Ile razy mówiła gówniarzowi, żeby nigdy tak nie robił. Obróciła głowę w lewo i zamarła z przerażenia.

Od strony Czerniakowskiej nadjeżdżały, wyjąc silnikami, dwa motocykle.
Dalszy, na środkowym pasie, był o pięćdziesiąt metrów od pasów.
Ale ten drugi wyprzedzał go o co najmniej dziesięć. I jechał prawą stroną.
Co gorsza, jego kierowca na moment odwrócił głowę, zupełnie jakby chciał sprawdzić położenie tego z tyłu.

— TOMEK!!! — wrzasnęła Ewa.

Chłopak na jezdni przez ułamek sekundy zatrzymał się niepewny czy ma biec dalej, czy wrócić na chodnik.
Motocyklista spojrzał przed siebie, tylko po to, aby zobaczyć na swojej drodze dziecko. Z całej siły wcisnął dźwignię hamulca.

Błąd następował za błędem.

Ewa stała wrośnięta w chodnik.

Motocykl zanurkował przednim kołem, zarzucił bezwładnie tyłem i położył się na boku, sunąc ze zgrzytem dartej blachy i plastiku wprost na Tomka, którego od zbawczego chodnika dzieliły dwa kroki.
Ewa uniosła dłonie do twarzy

  — NIEEEEE!!! — to już nie był krzyk, ale wycie.

Bezwładnie sunąca masa metalu uderzyła dziecko.
Tomek obrócił się w powietrzu jak szmaciana kukła i upadł na jezdnię prawie
w tym samym miejscu. Słychać było tylko głuche uderzenie, gdy głowa chłopca zetknęła się z betonowym krawężnikiem.
Leżący motor powoli zatrzymywał się kilkanaście metrów dalej, ale ona nie widziała tego. Jednym skokiem była przy synu. Nie widziała nikogo i niczego dookoła. Szlochając nachyliła się nad Tomkiem. Dzieciak leżał na wznak
z otwartymi, niewidzącymi oczami.
Z nosa sączyła mu się krew, a ciało targane było drgawkami jak w ataku epilepsji.

— Tomek, Tomeczku… — szeptała płacząc.

Delikatnie przytrzymywała mu głowę.
Nie wiedziała, co jeszcze może zrobić. Szok odebrał jej zdolność jakiegokolwiek rozumnego działania.
Nie docierało do niej nawet wycie syreny ambulansu. Nie wiedziała nic, poza tym, że jej dziecko leży przed nią nieprzytomne.

 * * *

Uczucie nieokreślonego niepokoju narastało w nim równomiernie i stale.
Patrzył na miasto kłębiące się sześć pięter pod nim, jakby chciał zobaczyć tam Zmiennika. Musiał gdzieś tam być. Po prostu musiał. Przeczuwał, że Zmiennik jest w Warszawie. Nic tego nie wróżyło, ale on czuł. Wolałby wiedzieć na pewno, chociaż nie miało to żadnego znaczenia. Nie on będzie decydował kiedy spotka Zmiennika, ani kim jest Zmiennik.

Z okna piętro niżej doleciał go szczęk naczyń i głosy rodziny siadającej
do niedzielnego obiadu. Zaczynało go nosić. Dziś stanie się coś ważnego.
Bardzo ważnego. To tylko kwestia czasu, a będzie wiedział co się stanie i gdzie.
Ponad dachami widział praską stronę miasta, kawałek rzeki. Panorama.
Pokój z widokiem. Bliżej, po tej stronie Wisły, jak kawałek kosmatego zielonego dywanu, plama Łazienek. Lubił tam chodzić. Chociaż ostatnio coś ciągnęło go tam mocniej niż zwykle.
Znacznie bardziej niż wynikałoby to li tylko z chęci pospacerowania wśród drzew.
Tak jak teraz. Czuł, prawie fizycznie, siłę która nakazywała mu znowu przejść
tą konkretną alejką, trochę z boku, zwykle pustą.

— Zaraz, poczekaj chwilę. Zaraz przyjdę — mruknął pod nosem,
nie wiedzieć dokogo.
Podszedł do szafy i spomiędzy ubrań wyciągnął niepozorny, samodziałowy woreczek.
Rebusy. Miał potrzebę rozwiązać rebus.
Usiadł przy stole i postawił przed sobą rozwiązany tobołek. Zanurzył w nim rękę
i na chybił-trafił wyjął pierwszy przedmiot, na jaki trafiły palce.
Położył go na blacie i sięgnął jeszcze raz. I jeszcze raz.

Spojrzał na przedmioty ułożone w rzędzie, jak litery w słowie. Żołądź — taki normalny, jakie zalegają pod dębami. Niewielki otoczak, wpół jasny, wpół ciemny. I proca. Proca, jaką można było znaleźć w kieszeniach niesfornych chłopaków. Uniósł ją i uśmiechnął się do siebie.
Dostał ją od dziadka. Tak dawno, że już właściwie nieprawda.
Wielka premiera zakończyła się brzękiem szyby u sąsiada,
a ojciec miał ciężką rękę… Teraz guma już mocno sparciała…

Odłożył procę na stół.

Rebus był gotów — teraz go tylko rozwiązać. Podstawić znaczenie do przedmiotów, a potem podstawić treść do słów.
Zamyślił się. Czasami — tak jak teraz — rozwiązywał je powodowany ciekawością. To co rebus miał mu do powiedzenia, jest mu pisane i nie może tego zmienić.
Tak ma być.
Żołędzie spadają na jesieni. A więc wiedział już kiedy.

Kamień był dwubarwny, czyli coś będzie podzielone.
Nie, wtedy wylosowałby inny kamień, z wyraźnym pęknięciem.
Ten raczej oznacza zmianę.
Ale co ma niby oznaczać proca? Przemoc? Gwałtowne starcie?
Chyba nie… Trzeba myśleć dalej.

Jeśliby patrzeć nie ze strony użycia, ale z tej, kto używa, to taka proca była
od zawsze atrybutem paroletnich urwisów biegających po podwórzach.
Chłopak bez procy nie był chłopakiem. Ale teraz, dawno poszło to w zapomnienie.
Tak czy owak, w całą sprawę zamieszane jest jakieś dziecko.
Brakowało mu tu jeszcze czegoś. To tak, jakby w zdaniu brakowało którejś części.

Wahał się, czy nie sięgnąć jeszcze raz do woreczka, gdy wzrok padł na talerzyk
z kilkoma kromkami chleba pozostałymi ze śniadania.
No, proszę, kawałek rebusu był już na stole, gdy zaczynał.
Chleb mógł oznaczać wiele rzeczy, ale on zawsze kojarzył to ze słowami matki: „Zawsze weź ze sobą chleb, gdy ruszasz w podróż, bo nigdy nie wiesz, co cię spotka w drodze”.

Podróż?

Nagle aż westchnął, gdy zrozumiał. Odejdziesz na jesieni.
Twój Zmiennik ma coś wspólnego z dzieckiem.
Tak ma być. Wiedział przecież o tym. Każdy odchodzi. Wszystko odchodzi. Odchodzi, aby przyjść. I wszystko przychodzi, aby kiedyś odejść.
Świadomość ciągłej, zmiany to było coś, co on odziedziczył jako część wiedzy. Swojej i tej którą dostał od Tych Którzy Szli Przed Nim. A on znajdzie swojego Zmiennika. Właśnie tak: znajdzie. Bo Zmiennik jest mu przypisany,
nie może się go zrzec, ani zmienić.
I prawie do końca nie będzie wiedział kto jest Zmiennikiem.

Po prostu spotka go, aby mu przekazać to, co dostał i to, co sam zebrał.
I wtedy odejdzie, a jednocześnie będzie szedł dalej.
Wszyscy ci, którzy szli przed nim i wszyscy, którzy nastąpią po nim — cała kasta Wiedzących — oni wszyscy, bez względu na czas, na kraj, czy płeć, wszyscy bez wyjątku strzegą Wiedzy. Strzegą i wzbogacają. Każdy z nich dodaje swoją szczapę do rosnącego z każdym pokoleniem stosu, który rozpłomieni się,
gdy nadejdzie chwila. On także dołoży swoją część wiedzy. Wiedział,
że odchodząc, przekaże Zmiennikowi to, co on sam wie.
Ten z kolei był wybrany i teraz prowadzi swoje codzienne życie,
nie wiedząc nawet o tym, że — jak żołnierz — zostanie powołany.

I tak będzie się działo, aż do dnia gdy rozgorzeje walka. Wtedy suma Wiedzy gromadzonej od czasów gdy jeszcze nie było czasu, będzie tym, co powstrzyma tęczowy most przed upadkiem w otchłań.
Po prostu wyszedł. Kwadrans spaceru w powietrzu lata, i już był w parku.
W starym parku, powstałym gdy miasto, ludzie, zwyczaje, stroje — wszystko wyglądało inaczej.

Alejka była — jak przewidywał — pusta. Ludzie trzymali się raczej tych fragmentów, które dawały im dostęp do stoisk z lodami i piwem.
Woleli być raczej tam, skąd było w miarę blisko do zaparkowanych samochodów
i gdzie pływały dziwaczne pomarańczowe karpie, wielkie jak atomowe łodzie podwodne.
Minął kilka par, cieszących się młodością na parkowych ławkach i starych ludzi, wspominających przeszłe dni, gdy oni tak siedzieli. Jakaś kobieta z dzieckiem minęła go po drodze, doleciał go strzęp rozmowy o śmietanie do pierogów.

Stanął przy drzewie. Wiedział, że ono ma związek z nim i jego Zmiennikiem.
Z Wiedzą. Od miesięcy czuł to coraz silniej. Zastanawiało go to, że drzewo milczało. Słyszał jak inne drzewa rozmawiają między sobą, słyszał to jak gwar rozmów w kawiarni, jak wszystkie inne normalne odgłosy dnia.

Ich rozmowy nie były wcale inne niż ludzkie; bały się drwalowskiego topora
i szkodników toczących ich pnie, wymieniały uwagi o pogodzie i komentowały nawzajem swój wygląd. Lecz drzewo, przed którym stanął, milczało.

Stary rozłożysty wiąz, który zakiełkował o wiele lat wcześniej, niż na świecie pojawił się Karl, milczał, ale jednocześnie w pewien sposób wzywał go do siebie.

Zamknął oczy i zadał drzewu pytanie:

  — Dlaczego chcesz, abym tu przychodził?
  — Jestem Rozjemcą. Znasz reguły.
A jednak! Drzewo przerwało milczenie. Teraz wszystko stało się prostsze.
Że też nie wpadł na to wcześniej.
Przecież musi być Rozjemca. Ktoś — albo też coś — stojący bezstronnie obok
i jak katalizator w reakcji, nie biorący w niej udziału, samą swoją obecnością pozwalający aby zaistniała.

  — Wiesz już, że musisz odejść? — ciągnęło dalej drzewo.
— Wiem.
  — Zmiennik?
— Czuję go. Czuję, że jest gdzieś blisko. Ty wiesz kim jest, prawda?
  — Wiem. A ty wiesz, że nie powiem ci. — Karl miał wrażenie, że drzewo zaśmiałoby się, gdyby tylko Rozjemcy wolno było ujawnić jakiekolwiek emocje.
— Powiedz mi, czy Rozjemcy odchodzą?

Chwilę trwało milczenie.
— Tak, odchodzą. Odchodzą i nie trwają. Nie jesteśmy jak wy.

Odejdź.
Powiedziałem już wszystko, co było dla ciebie.
Nawet nie był pewny dlaczego zadał drzewu to pytanie. Może dlatego, że bał się odejścia. Wiedział przecież, że wszystko musi kiedyś odejść, a jednocześnie wszystko musi przyjść. Zdawał sobie z tego sprawę i mimo to, bał się. Normalnym, ludzkim strachem. Drzewo wyda nasiona, które zakiełkują i wyrosną, ale te drzewa będą już tylko innymi drzewami, nie Rozjemcami.
On odejdzie, i będzie nadal obecny. W Wiedzy, którą przekaże Zmiennikowi.

Zdawał sobie z tego sprawę, a przecież bał się.
Rozmyślając tak, doszedł do bramy. Poczuł nagły skok wewnętrznego niepokoju: coś się zdarzyło. Coś, co miało jakiś związek z nim,
ale zajęty rozmową z Rozjemcą, nie zwrócił na to wcześniej uwagi.
Małe zbiegowisko otaczało migającą niebieskimi lampami karetkę i stojący nieopodal radiowóz. Poprzez gapiów zobaczył zielono ubrane postacie wsuwające w pośpiechu nosze do furgonetki. Jeden z sanitariuszy pomógł wsiąść do środka kobiecie, której plecy drżały od spazmatycznego płaczu.
Trzasnęły zamykane drzwi i ambulans ruszył, wbijając wycie syreny w letnie popołudnie.
Podszedł bliżej.

  — Co tu się stało? — spytał grupkę młodych, rozmawiających między sobą ludzi.
— No co się mogło stać? — rzucił w jego stronę jeden z nich.
— Nic, koleś leciał kosiarką z tamtej strony — skinął głową w stronę Czerniakowskiej — a ten małolat wyskoczył prosto pod niego i facet go trącił.
— No, nawet go nie próbował objechać, tylko dał po hamplach — dodał drugi — pewnie facet speniał.
— O, znawca się znalazł — kpiąco włączył się trzeci.
— Gostek przycinał jakieś paczka dwadzieścia, i tak by się wysypał.
— Złożył się w porządku. Po co mu gówniarz właził na drogę?
— Gówno się znasz. Paka dwadzieścia? Aleś przysrał! Góra osiem dych,
przecież i tak by hamował przed światłami…
Spór przybierał na sile i Karl poszedł swoją drogą. Zaczynał coś kojarzyć.

 * * *

Część II

Od paru tygodni była coraz częstszym gościem w tej kawiarni.
Odkryła ją zupełnie przypadkiem, gdy któregoś dnia wracając ze szpitala,
musiała ukryć się przed deszczem. Polubiła ten lokal za jego zalety:
stoliki ukryte jedne przed drugimi w oddzielnych lożach;
po drodze ze szpitala do domu, a także — co było dla Ewy istotne — znikoma możliwość spotkania kogoś z biura.

Obawiała się tego nie bezpodstawnie.
Nie chciała się nawet sama przed sobą do tego przyznać, ale za każdym razem wychodząc stąd, była mniej lub bardziej pijana.
Przed wypadkiem, piła bardzo okazjonalnie. Czy to jeszcze podczas małżeństwa, czy też później, zadowalała się lampką wina do obiadu, nic więcej.
Nawet podczas biznesowych spotkań z kontrahentami piła sok, czy kolę,
bez względu na to, czy prowadziła czy też nie. Ale owego pierwszego popołudnia, gdy przemoczona zamówiła mały koniak, stwierdziła, że przyniósł jej ulgę.

Chwilową, co prawda, ale jednak.
Gdy wypiła, czuła się otępiała i myśli — a ostatnio miała tylko ciężkie,
ponure myśli — dawały jej spokój. A ona tak bardzo tego spokoju potrzebowała.
Dziś była jeszcze bardziej przybita. Nawet nie chciała chwili spokoju,
chciała spokoju na zawsze. Rano, gdy przyszła z bolącą głową do biura, przypomniała sobie, że zapomniała przygotować jeden z bezliku raportów,
jeden z tych „na wczoraj”. Po godzinie szef poprosił ją na chwilę do siebie
i układając słowa możliwie łagodnie, ale nie zostawiając jej miejsca na domysły, stwierdził, że on rozumie jej osobiste kłopoty, że zdaje sobie sprawę,
i szereg innych oklepanych banałów, ale że „wie pani, business is business,
pani Ewo” i że nie ma ludzi niezastąpionych; innymi słowy, że jak tak dalej pójdzie, wywali ją z roboty.

Wypiła koniak jednym haustem.
Poprzednie już działały: czuła się jak wypchana watą,
a wzrok kołysał się niespiesznie po wzorkach na obiciu kanapy przed nią. Zamówiła kolejny. Z loży obok znowu dobiegł ją dźwięk jakby ktoś uderzał czymś twardym w kawałek masywnego szkła. Nie wiedzieć czemu irytowało ją to.
Wyleci z pracy, jak nic. Wiedziała o tym, bo nie była w stanie pokonać trosk,
które ją zdominowały. Do najbłahszego problemu, który niedawno załatwiała jednym telefonem, teraz przymierzała się godzinami. Nie była w stanie tego opanować. I jeszcze od nikogo nie mogła oczekiwać pomocy.
Marek pewnie nawet nie wie o wypadku Tomka. Ostatnim razem przysłał dwa lata temu, przed świętami, sto koron w liście. Ewa odczuła to jak policzek.

W pracy, trzy kontrakty przydzielili jej zastępcy, który nigdy nie krył do niej niechęci. Wiedziała, że sfinalizowałaby je tak samo — jeśli nie lepiej — jak on, ale stało się. Chodzi po biurze dumny jak paw i opowiada wszystkim,
że szef wreszcie postępuje właściwie.

— Skurwysyn — mruknęła, nawet nie wiedząc kogo właściwie ma na myśli:
Marka, czy swojego dupkowatego zastępcę.
Upiła łyczek i popatrzyła szklanymi oczami na parę, która przeszła obok niej, zbierając się do wyjścia. Ciekawe, czy też byś się tak śmiała, jakbyś była na moim miejscu, rzuciła w myślach pod adresem szykownej, ciemnowłosej dziewczyny w towarzystwie szczupłego mężczyzny o poważnych oczach,
z włosami związanymi w kucyk.
Miała wrażenie, że widziała go, gdy szukali razem z Tomkiem jakiejś książki. Tomek uwielbiał przeglądać tytuły w księgarni „z psem”, jak sam ją nazywał.
Facet spojrzał przenikliwym wzrokiem i poszedł dalej.

A popołudniowa wizyta w szpitalu dobiła ją doszczętnie.
I co ona teraz zrobi? Słuchała Zabrodzkiego i nie wierzyła w to, co słyszy! Odpuścili sobie. Cała ta gadanina o fizjologii mózgu, cały sztafaż maskujący bezradność lekarzy, wszystko co było osią działań Ewy od dnia wypadku — wszystko dziś zakręciło się i rozsypało.
Naukowo i bezdusznie łagodnie powiedzieli jej, że Tomek będzie już do końca tylko żywą rośliną. Że mózg, który tak długi czas nie pracował, nie zacznie funkcjonować na nowo.

Ewie łzy popłynęły po twarzy. Po co teraz ma chodzić po świecie? Po co?
Może lepiej po prostu się wyłączyć?
Rozpacz nie dała się zagłuszyć alkoholem.

— Dobry wieczór.
Głos wyrwał ją z odrętwienia tak nagle, że wzdrygnęła się gwałtownie.
Kieliszek, który przed chwilą odstawiła na brzeg stolika, wywrócił się wylewając cały pozostały koniak na spódnicę.

— Pozwoli pani? — powiedział, wskazując ręką na ławę po drugiej stronie stołu.
Nie czekając na jej reakcję usiadł. Pytanie było czystą formalnością.
Mężczyzna usiadł tu, bo chciał tu usiąść. Przynajmniej tak to odebrała Ewa.
Jej niespodziewany gość usadowił się, wyciągnął rękę i podniósł kieliszek, stawiając go w bezpiecznej odległości od krawędzi stołu.

— Wcale nie pozwoliłam tu panu usiąść — powiedziała Ewa tonem,
który miał być stanowczy i zniechęcający. Nie zrobiło to jednak na nieznajomym najmniejszego wrażenia. Podniósł głowę i szukał wzrokiem kelnerki.

— Nie pozwoliłam ci tu usiąść i wcale nie jest mi źle! — Ewa nieświadomie przeszła na „ty”. — Może myślisz sobie, że jak o…odrobinę wypiłam,
to zaraz pójdę z tobą do łóżka? Wszyscy myślicie tak samo!
Dlaczego żadnego z was nie ma jak potrzebuję? A może akurat mam ochotę posiedzieć trochę sama, co? — Głos chwiał się jej i był już mocno bełkotliwy.
Kelnerka podeszła do stolika wpół tyrady.

— Słucham pana?
— Poproszę duże piwo. Aha, i szklankę wody — wskazał porozumiewawczo wzrokiem na Ewę.
— Nieprawda, dla mnie jeszcze jeden koniak! — sprzeciwiła się Ewa.
— I szklankę niegazowanej, zimnej, wody mineralnej dla tej pani — powtórzył mężczyzna patrząc Ewie prosto w oczy, powoli akcentując poszczególne wyrazy.
Kelnerka odeszła.

— A w ogóle to kto cię prosił, żebyś się tak o mnie troszczył, co?
Jak będę chciała to będę dalej piła.
A w ogóle to skąd się tu wziąłeś i kim ty jesteś?
— Wcale nie ma pani ochoty siedzieć tu sama.
W ogóle nie ma ochoty być pani sama. I doskonale o tym wie.
Tak samo, jak wie pani, że nie powinna popijać.

Ewa wtrąciła się wpół kwestii.
— Też coś, znalazł się. Jesteś z Armii Zbawienia, czy jak? — zaśmiała się sarkastycznie.
— Tam gdzie jest armia, nie ma zbawienia — uciął nieznajomy, zapalając papierosa.
Kelnerka postawiła kufel przed mężczyzną, szklankę wody przed Ewą i odeszła.
— A swoją drogą, żebym chciał pójść z panią teraz do łóżka, musiałbym być chyba równie pijany jak pani. Dobrze, że nie może pani się sama zobaczyć.
Zapewniam, że nie jest to miły widok.

Ewę zatkało. Od lat słyszała tylko komplementy i takie postawienie sprawy wprawiło ją w osłupienie. Nagle dotarło do niej. Jest już stara! Stara i brzydka! Nawet nieznany facet z knajpy nie chce się z nią przespać! Teraz będzie już zawsze sama. Tomek odszedł. Marek odszedł. Oni wszyscy odchodzą.
Niespodziewanie poczuła się strasznie zmęczona. Rozpłakała się.
Łzy znowu popłynęły po naruszonym makijażu rozmazując go jeszcze bardziej. Ten facet miał rację, kimkolwiek by nie był.
Wcale nie chciała siedzieć sama. Ani tu, ani gdzie indziej. Ale będzie musiała.
W sekundę znikła gdzieś jej buńczuczność.
Jednocześnie chciała iść do domu i nie miała odwagi, żeby to zrobić.
Tym bardziej dziś. Drzwi do pokoju Tomka zamknęła już dobrych kilka dni temu.
Nie miała siły wejść tam i patrzeć na zeszyty rozłożone do odrabiania lekcji,
na ubrania rozrzucone na krześle… Wszystko wyglądało dokładnie tak,
jak zostawili wychodząc na ten przeklęty spacer.

Strasznie chciała, żeby teraz ją ktoś przytulił. Tak, jak małą dziewczynkę.
Pogładził po włosach i powiedział, że wszystko będzie dobrze.
Ale nie będzie. Doktor Zabrodzki starał się, co prawda jak mógł, aby przekazać jej prawdę możliwie bezboleśnie, ale ta prawda nie zostawiała miejsca na nadzieję.
Nie pamiętać, nie pamiętać o tym wszystkim!!
Podniosła ku niemu mokrą twarz.

— A może zamówisz mi jeszcze kolejkę, mądralo?
— O, nie. Ma pani dosyć jak na dziś, a czeka panią jeszcze coś ważnego.
— Jest mi źle. I dlatego chcę się dzisiaj upić.
— Wiem. Wiem także, dlaczego jest pani źle.
— Gówno wiesz! — irytacja Ewy wróciła. — Ciekawe, jakbyś gadał gdyby…

Mężczyzna nie dał jej skończyć zdania.

— Pani Ewo, wiem o pani więcej niż pani przypuszcza. Wiem o wypadku Tomka. Wiem co powiedział pani dziś doktor. I niech mnie pani nie pyta skąd wiem. Zajmuję się wiedzeniem. I tyle powinno wystarczyć.
— Przysłał cię ten konował, co nie potrafi wyciągnąć mojego syna z tego wszystkiego! — głos Ewy brzmiał teraz jak syk.
— Kto ci kazał szwendać się za mną?!

Ewa bez ostrzeżenia uniosła się nad stołem i chwyciła nieznajomego za nadgarstek, gdy ten podnosił szklankę z piwem.
Otworzyła usta, chcąc coś jeszcze powiedzieć, ale jej wzrok spotkał spojrzenie mężczyzny i Ewa nagle zastygła.
Wyraz twarzy obcego nie zmienił się ani trochę, ale jego wzrok kazał Ewie usiąść. Zupełnie, jak gdyby ktoś ważniejszy od niej, wydał jej takie polecenie. Posłuszna spojrzeniu usiadła, puszczając jego rękę. Nie mogła zrobić ruchu. To spojrzenie przybiło ją do oparcia ławy. Mężczyzna nie spuszczał z niej wzroku, a ona nie była w stanie uciec spojrzeniem w bok.

Sekundę później poczuła narastający chłód w całym ciele. Robiło jej się coraz zimniej i zimniej. Po chwili miała wrażenie, że wyszła naga na mróz.
W głowie wirowało, a żołądek kurczył jej się, jakby miała zwymiotować.
Chciała krzyczeć, ale nie mogła nawet otworzyć ust. Nie była w stanie odwrócić oczu, by ujść spojrzeniu, które nie odrywało się od niej na moment.
I było jeszcze zimniej.

Ewa nie miała pojęcia, ile czasu tak zamarzała.
Jak nagle pojawiło się to uczucie, tak nagle znikło. Oklapła na poduszkę siedzenia. Przeszywające zimno odeszło bez śladu. Przez chwilę tylko ciężko oddychała. Nie miała siły zrobić najlżejszego ruchu. Mężczyzna z obojętną miną zajął się swoją szklanką.

— Co to było? — głos Ewy zabrzmiał, jakby gardło miała wysypane suchym
piaskiem.
— Nie dało się z panią rozmawiać w takim stanie. Wypaliłem ten koniak,
który gniótł pani myśli.
Nagle uświadomiła sobie, że jest trzeźwa, jakby od lat nie piła alkoholu! Pięć podwójnych koniaków, a właściwie ich działanie, zniknęło. To było niepojęte.

— Ostrzegam, że nadal ma pani alkohol we krwi,
nadal będzie się pani zataczała i nie radzę pani prowadzić samochodu,
mimo, że dopiero teraz możemy porozmawiać poważnie.
Ewa zadała w końcu pytanie, które powinna zadać, gdy mężczyzna przysiadł się do jej stolika.
— Kim ty właściwie… eee, kim pan właściwie jest?

Obcy uśmiechnął się lekko.
— Na wyjaśnienia przyjdzie pora w swoim czasie. O ile jakieś będą.
Na razie przejdźmy zupełnie na „ty”, to nam ułatwi rozmowę. — Wstał i wyciągnął rękę w jej kierunku.

— Proszę mi mówić Karl.
— Ewa — uścisk dłoni mężczyzny był delikatny, ale zdecydowany.
— To wiem.
— Karl? Chyba Karol? — w głosie Ewy brzmiało zdziwienie.
— No dobrze, może być Karol. W końcu, co za różnica.
— Jak to zrobiłeś? Nigdy nie słyszałam o czymś takim.
— Co zrobiłem? — zapytał Karl zajęty zapalaniem kolejnego papierosa. — Masz na myśli tę sztuczkę z wytrzeźwieniem? To było konieczne. Przepraszam za ten mróz.

— Ale to niemożliwe! Nie można ot, tak sobie, zneutralizować alkoholu.
— Wiem, że niemożliwe. I dlatego wytrzeźwiałaś.
Ewa przygasła.
— Hej, źle to odebrałaś. Wiem o co ci chodzi. Powiedziałem tylko,
że nie poszedłbym z tobą do łóżka gdy byłaś pijana. Ale…
— Jestem nikomu niepotrzebna — przerwała mu Ewa. — Nikt mnie nie pokocha,
a poza tym… — zawahała się.
— Jak możesz tak mówić?! — skarcił ją Karl. — Wiesz dobrze, że jesteś potrzebna Tomkowi. O tym akurat wiesz lepiej ode mnie. Matka zawsze wie.

A z tym pokochaniem też się mylisz. Ale tego nie wolno mi powiedzieć.
— Jak to nie wolno? — zapytała nieśmiało, zniżając głos. — Proszę, powiedz mi więcej.
— Po prostu nie wolno, i koniec. Nie pytaj.
Sięgnęła po szklankę z wodą. Zachciało jej się pić.
— Muszę cię tylko uprzedzić — widząc to rzucił  Karl — że jutro będziesz miała kaca, o jakim do tej pory tylko słyszałaś. Trzymaj się, bo będzie naprawdę źle. Mógłbym załatwić to bez efektów ubocznych, ale skończyłoby się to dla ciebie wizytą na pogotowiu. A do jutra musisz być na chodzie.

— Nie rozumiem nic z tego co mówisz — Ewa chciwie wypiła resztę wody.
— Nie mam pojęcia, czy nie robisz mnie w konia, ale wierzę ci, bo bardzo chcę wierzyć. Chcę wierzyć komukolwiek i w cokolwiek, byle tylko słyszeć coś,
co chcę słyszeć.
— Nie robię cię w konia, i bardzo dobrze, że mi wierzysz. — Karl zawahał się na moment. — Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz.
Ewa spojrzała w bok, chcąc ukryć łzy znowu napływające jej do oczu. Lekarze zwodzili ją przez pięć miesięcy, a dziś przestali. Wcale nie będzie dobrze.
— Słuchaj, powiedziałbym ci wszystko, ale nie wolno mi. Zresztą, nie wszystko sam wiem. W tej układance nie wszystko mi do siebie pasuje. Nawet my nie wszystko wiemy.

— My?
— Nie pytaj już więcej, proszę.
Ewa poczuła, że musi skorzystać z toalety.
— Przeproszę cię na chwilę. — Wstała.
— Jasne, idź. — Karl zamyślił się.
Ewa natychmiast poczuła, że Karl mówił prawdę. To strasznie głupie uczucie:
być trzeźwym i zataczać się. Weszła do toalety, odprowadzana zgorszonym spojrzeniem grupki z sąsiedniej loży.
Karl miał rację jeszcze i w tym przypadku: wyglądała okropnie.
Makijaż, który i tak niestarannie położyła rano, rozmazany do pół twarzy.
Bluzka była wymięta. Nie miała nawet pojęcia, że gdzieś oberwała guzik.
Spory kawałek stanika wystawał na zewnątrz. Żakiet był wygnieciony.
Opuściła z zażenowaniem wzrok, tylko po to, aby spostrzec,
że na udzie w rajstopach poszło jej oczko, a na spódnicy ciągle panoszy się plama koniaku.

— Boże, — szepnęła do siebie — byle dziwka wygląda lepiej ode mnie.
Odkręciła kran, nabrała wody w dłonie i zaczęła zmywać zdewastowany makijaż. Jak na złość, to co z łatwością zniszczyły łzy, opierało się wodzie. W końcu efekt był na tyle zadowalający, że widok własnej twarzy nie napawał jej już odrazą. Podpuchniętych od płaczu i podkrążonych oczu nie dało się zamaskować,
ale i tak wyglądała znacznie lepiej.

Gdy wróciła do stolika, Karl siedział patrząc przed siebie. Papieros, którego trzymał w ręku, zmienił się w wałeczek popiołu. Ewa usiadła. Karl zaintrygował ją. Było w nim coś niedefiniowalnie innego, niż w mężczyznach, których ostatnio spotykała. Nawet jeśli chciał ją poderwać, robił to intrygująco i z klasą. Przyjrzała mu się dokładniej dopiero teraz. Był przystojny. Typem urody nie pozwalającym jednoznacznie stwierdzić wieku. Jeszcze pięć miesięcy temu byłaby naprawdę podekscytowana. Ale dziś…

— Czterdzieści dwa — powiedział, nie poruszając wzroku i nie ruszając się.
— Co czterdzieści dwa? — zdziwiła się Ewa.
— Mam czterdzieści dwa lata. I nie chcę cię poderwać.
Ewa zamarła ze szklanką na wpół uniesioną do otwartych ust.
— Widzisz, Ewo, to byłoby bardzo łatwe. Brakuje ci kogoś, na kim mogłabyś się oprzeć. Kto pomógłby ci w wychowaniu syna. I hmm, jak to powiedzieć, sprawiłby, że noce nie byłyby takie puste. Mimo pozorów, jakie stwarzasz, nie jesteś typem mocnej kobiety. Jesteś domatorką, która nie ma przed kim postawić talerza gorącej zupy z domowym makaronem — Karl uśmiechnął się — mimo, że świetnie gotujesz. Jesteś bardzo łatwym łupem dla kogoś, kto chciałby zamieszkać
w twoim sympatycznie urządzonym mieszkaniu, jeździć twoim samochodem
i korzystać z twojego konta. — Popatrzył z dezaprobatą na popiół, który spadł na stół i sięgnął do paczki po następnego papierosa.

— Ale też jesteś kimś bardzo potrzebnym dla dwóch mężczyzn. I kobiety.
To byłoby bardzo nie fair z mojej strony, gdybym chciał cię wykorzystać.
To nie byłoby polowanie, lecz kłusownictwo.
Ewa słuchała bez ruchu. Coraz silniej czuła, że wkracza w coś nieokreślonego
i nierealnego.
Zupełnie nieznany facet przysiada się do niej, gdy siedzi zalana w knajpie.
Potem robi coś, co sprawia, że wbrew wszelkim prawom fizjologii trzeźwieje
w parę chwil, a potem mówi rzeczy, których zupełnie nie powinien wiedzieć. Postanowiła zablefować.

— No już dobrze, to co tam u Marka? Rozumiem, że nagle zainteresował się synem.
Karl spojrzał na nią. Przysięgłaby, że z rozbawieniem.
— Wiesz przecież, że nie znam twojego eks-męża. Po co mnie sprawdzasz?
Ewa nie wytrzymała.
— Kim jesteś? Dlaczego się do mnie przysiadłeś? Jak mnie znalazłeś?
— Oj, strasznie dużo tych pytań na raz, nie uważasz? — Karl skinął na przechodzącą kelnerkę i zamówił dwie kawy. — Po co ci wiedzieć to wszystko? Masz teraz zupełnie inny problem. Jeśli będziesz uciekać do kieliszka…
Tym razem Ewa zatrzymała jego zdanie ruchem ręki.
— Nie wykręcaj się. Powiedz, kim jesteś. Odpowiedz, albo wychodzę.
— Ejże, tak cię to ciekawi? No proszę, idź…

Wstała i natychmiast poczuła coś, co przekraczało jej zdolność pojmowania:
dwie dłonie na ramionach sadzające ją z powrotem. Odruchowo obejrzała się,
ale wokół nie było nikogo.
Siedzący spokojnie Karl spojrzał na nią.
— Zatrzymało cię coś, czy czekasz na naszą kawę? — spytał z udawanym zdziwieniem.

Wyraz twarzy Ewy stanowił mieszankę przerażenia i ciekawości.
Siedziała zadając wzrokiem to samo pytanie: kim jesteś?
— Sam nie wiem, jakiego określenia użyć do samego siebie. Nie da się wprost odpowiedzieć, kim ja właściwie jestem. Tym bardziej, że nikt mnie przedtem o to nie pytał. A zresztą, po co ci słowa? Co za różnica, jakiego wyrazu użyję? Zwróć uwagę, że ani razu nie spytałaś czego od ciebie chcę. Nie zapytałaś po co się tu pojawiłem. Zamiast tego koniecznie chcesz wiedzieć kim jestem. Dlaczego?
Kelnerka postawiła filiżanki na stole i odeszła, spoglądając zdziwionym wzrokiem na zupełnie już trzeźwą Ewę.

— Najlepszym dla mnie określeniem byłoby: Ten Który Wie. Ale ty zaraz będziesz chciała wiedzieć co wiem, po co wiem i w ogóle wszystko. Najlepiej w formie pisemnego raportu. Mam rację? — spytał, podsuwając jej cukierniczkę.
Ewa milczała, więc Karl ciągnął dalej.
— Nie masz możliwości sprawdzić w żaden sposób tego, co ci mówię,
czy wciskam ci kit, czy nie. Masz tylko jeden wybór: możesz uwierzyć w to co mówię, albo nie. Jeśli uwierzysz, ułatwi mi to, co mam do załatwienia przy twoim udziale. Jeśli nie uwierzysz, zrobię to samo, tyle tylko, że jakoś inaczej. I, prawdę mówiąc, sam jeszcze nie wiem jak. Powiedziałem przecież, że nawet my nie wszystko wiemy.

Przerwał, wsypując sobie łyżeczkę cukru do filiżanki.
Ewa odezwała się, przezwyciężając zaschnięte z wrażenia gardło:
— Słuchaj, nie mam pojęcia czy pracujesz dla wywiadu, czy coś takiego,
ale to wszystko brzmi niesamowicie. Skoro tak wszystko wiesz,
to do czego ja jestem ci potrzebna? Nie wydajesz się być jakimś dupkiem, udającym supermena. Pojawiasz się nie wiadomo skąd, nigdy przedtem cię nie widziałam, czegoś ode mnie potrzebujesz, mówisz coś o jakichś dziwnych sprawach i jeszcze te sztuczki… Myślisz, że to jest normalne?

— Nie. I nie oczekuję wcale, że będziesz traktowała to normalnie.
W końcu tkwisz w nienormalnej sytuacji.
Ma rację — pomyślała — i nie mam z niej żadnego wyjścia.
Gdyby tylko Tomek był znowu z nią… Innych kłopotów zupełnie by nie było. 
Karl popatrzył na nią badawczo.

— Co jesteś gotowa dać za to, żeby Tomek znowu był zdrowy?
— Przestań! Przecież on nie żyje, nie rozumiesz?!
— Nie odpowiedziałaś mi na pytanie. Co możesz dać za powrót Tomka?
Ewa wzruszyła ramionami.
— Pytasz jakbyś nie wiedział. Każda matka odda za to, co tylko może. Mogę oddać co mam. Mieszkanie, samochód, resztę pieniędzy. Co mam…

— A siebie?
— Jak to, siebie? — Ewa spytała z niedowierzaniem. Jednak! Tyle gładkich słówek, a tu się okazuje, że to zwykły podrywacz. I jeszcze bezczelnie wykorzystuje jej kłopoty.
No, czekaj — pomyślała Ewa, ogarnięta nagłym gniewem — znajdę jakiś sposób, żeby cię usadzić.
— No proszę — powiedziała lodowatym tonem. — To co proponujesz? Bo rozumiem, że w czarodziejski sposób rozwiążesz moje problemy, jak tylko się ze mną prześpisz. To co, u ciebie czy u mnie?

— Tu.
— Za kogo ty mnie uważasz?
— Powiedziałaś, zdaje się, że oddasz wszystko co możesz. Więc oddaj siebie.
Tu, na tym stole. Teraz.
No nie, to już skrajna bezczelność! — przebiegło Ewie przez głowę — ale zobaczymy kto ma silniejsze nerwy.
Bez słowa podniosła się i zdjęła żakiet. Położyła go na kanapie i zaczęła rozpinać bluzkę.

— Dosyć — spokojnie powiedział Karl — wystarczy.
— No proszę! Zmieniłeś zdanie? — w głosie Ewy zabrzmiała ironia.
Karl sięgnął po następnego papierosa.
— Nie masz pojęcia — powiedział, wydmuchując dym — ile pustych słów napełnia świat. Ludzie rzucają masę obietnic bez pokrycia. Przemówiła przez ciebie wściekłość, ale przynajmniej nie wykręcałaś się. To dobrze. Przepraszam cię. I przysięgam ci na wszystkie kruki świata, że nie będziesz żałowała ani tego spotkania, ani tej rozmowy. Chociaż nie wszystko z niej będziesz rozumiała.
— Mimo wszystko, to nie było w porządku — mruknęła Ewa, na powrót doprowadzając bluzkę do ładu.

— A jeśli bym ci powiedział, że to ma związek z Tomkiem? Cały ten wieczór? Przecież nie wierzysz w to, że odszedł?
Karl spojrzał Ewie prosto w oczy. Przez całą rozmowę albo patrzył ponad nią gdzieś w przestrzeń, albo wbijał się spojrzeniem wprost w jej źrenice. Dopiero teraz zwróciła na to uwagę.

— Wierzysz w to?
— Nawet gdybym bardzo nie chciała, to muszę. — Do oczu znowu mimowolnie zaczęły napływać jej łzy. Być może gdzieś są ludzie o nieograniczonej wierze,
ale ona sama nie myślała o sobie w ten sposób. Jej syn, jej jedyny syn, odszedł. Stwierdzone bezspornie i w pełnym majestacie nauki. I przepisów. Teraz jedyne, co może jeszcze zrobić, to podpisać zgodę na pobranie narządów do przeszczepów. Tak, dociera do niej, to, co powiedział Zabrodzki: inne matki, też odczuwają ból. A organy Tomka mogą to zmienić. Jak to?! Jakie organy? To przecież jest jej syn! To nie są żadne organy! A ona ma po prostu pochować obrabowaną powłokę?!
Nie wytrzymała, i zatrzęsła się od gwałtownego szlochu.

Karl dał jej chwilę popłakać.

— Pytam, wierzysz w to, że Tomek nie żyje?
— Dlaczego mnie dręczysz? — wydusiła przez zaciśnięte gardło. — Jak tyle wiesz, to powinieneś wiedzieć.
— Odpowiedz na to pytanie. To jest cholernie ważne. Spójrz na mnie,
i odpowiedz: tak czy nie.
— Nie, nie wierzę. On cały czas żyje. Tylko co z tego. Tego nawet nie można nazwać życiem. On wegetuje i nawet o tym nie wie. I nie będzie wiedział.
Przez chwilę panowała cisza.
— No, to dobrze, że wierzysz. Przynajmniej to będzie łatwiejsze. Teraz przez chwilę posłuchaj mnie bardzo uważnie.

Ewa spojrzała na Karla mokrymi oczami. Nie wiedzieć czemu, jego obecność dawała jej poczucie, że ktoś bardziej od niej panuje nad wszystkim.
Karl nabrał powietrza, ale przerwało mu nagłe pojawienie się kelnerki.
— Przepraszam państwa, ale już kończymy. Czy mogę przyjąć rachunek?

Karl bez słowa uregulował należność i poczekał, aż będą znowu sami.
— Słuchaj Ewo, nie mam zamiaru w żaden sposób skrzywdzić ani ciebie,
ani Tomka, ani nikogo innego. Jeżeli pozwolisz — a nie wolno mi działać wbrew tobie — wszystko będzie dobrze. Tyle tylko mogę ci powiedzieć. Zaufasz mi? Zaufasz zupełnie obcemu mężczyźnie? Przed chwilą cię w pewien sposób sprawdziłem, ale teraz to już naprawdę poważna sprawa.
W głowie Ewy panował zupełny chaos.

Obłęd. Robiła coś, o czym do tej pory nawet nie przypuszczała, że istnieje.
Jej dotychczasowy, mieszczański świat nie dopuszczał istnienia takich ludzi jak Karol, ani takich rozmów jak z nim.
Ale też nie dopuszczał takich zachowań, jakie ona sama ostatnio prezentowała,
a mimo to siedziała tu i — przyznała nawet sama przed sobą — gdyby nie Karol, spędziłaby tę noc pewnie w izbie wytrzeźwień.

— Tak.
To był szept.
— Bardzo państwa przepraszam, ale naprawdę już zamykamy — głos kelnerki przywrócił ich do rzeczywistości.
— Skończymy na zewnątrz — zadecydował Karl. — Trochę późno — dorzucił, patrząc na zegarek.
Oboje podnieśli się i podeszli do szatni.

Na zewnątrz było pusto, mokro i ciemno. Listopadowa mżawka wisiała pod latarniami.
Ewa wzdrygnęła się pod wpływem chłodu i otuliła płaszczem.

— Słuchaj, dlaczego użyłeś takiej dziwnej przysięgi? — zapytała, patrząc jak poprawia kołnierz płaszcza. Wyglądał w nim jak tajniak z kiepskiego kryminału.
— Jakiej przysięgi?
— No, o tych krukach… jak to było?
— Na wszystkie kruki świata? Bo kruk to bardzo mądry ptak — odpowiedział wzruszając ramionami, jakby to było oczywiste dla wszystkich.
— A jak mówiłeś o tych dwóch mężczyznach i kobiecie?

Karl opuścił głowę i z rezygnacją nią pokiwał.
— Oj, Ewa, ależ ty jesteś analityczna. Teraz wiadomo po kim Tomek to odziedziczył. A jak powiem ci, że po prostu tak ma być, to co, uwierzysz, czy nie? Przyjdzie czas i dowiesz się.

Ewa milczała. Karl cały czas budził w niej lęk, ale też i fascynował. Gdy mówił do niej, zapominała o swoim bólu. Był jak ognisko w mroźną noc: dawał ciepło, podczas gdy dookoła był ziąb. Ale też nie można było podejść zbyt blisko. Czy to był właśnie ten, na którego czekała? Nagle zdała sobie sprawę, że chciałaby tego.

— Czy możemy porozmawiać jeszcze u mnie? — zapytała po cichu, patrząc w bok. — Byłoby mi łatwiej…
— Łatwiej? Sama wiesz, że tylko na chwilę. Nie, Ewo. Nie pojedziemy do ciebie — odpowiedział łagodnie Karl.

— Ale…
Bez słowa położył palec na jej ustach i przecząco pokiwał głową.
— Strasznie dużo czasu zajęło mi dzisiaj, żeby doprowadzić cię do tego miejsca.
I nie zostało go już dużo.
Wzrok Ewy znowu był pytaniem.
— Muszę zrobić jeszcze tylko jedną rzecz. I jesteś mi do tego potrzebna.
Czy zaufasz mi na tyle, żeby nie krzyczeć i nie zadawać po wszystkim setki pytań? — głos Karla nagle stał się stanowczy.

Poczuła zimną kulę w żołądku.
Dlaczego ma nie krzyczeć i po czym ma nie zadawać pytań? 
O co tu chodzi?
Z jednej strony chciała, żeby wszyscy zostawili ją w spokoju, chciała być sama ze swoim nieszczęściem, z drugiej zaś — rozpaczliwie potrzebowała pomocy.
To co mówił Karl, sposób w jaki do niej mówił, zaczynało ją przerażać.
Intuicyjnie czuła, że ociera się o coś, czego nie jest w stanie pojąć. A mimo wszystko chciała w tym uczestniczyć.

— Chyba… — głos ugrzązł jej w gardle. — Nie, na pewno. Tak.
— Dobrze. Bardzo dobrze. — Karl uśmiechnął się. — Grzeczna dziewczynka.
Uniósł rękę i pogładził ją grzbietem dłoni po policzku.
— Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Jesteś tego warta — wyszeptał prawie niesłyszalnie.
Jego dłoń bez ostrzeżenia prześlizgnęła się pomiędzy guzikami żakietu i bluzki do jej ciała. Zanim zdążyła zareagować, końce jego palców dotknęły miejsca pod lewą piersią i zatrzymały się.

Ewa zdrętwiała. Ręce same zaczęły jej się unosić w obronnym odruchu,
ale powstrzymała się.
Karl patrzył jej wprost w oczy.
Nagle zdała sobie sprawę z tego, że chce aby ręka Karla nie była nieruchoma. Beznadziejnie pragnęła, żeby dotknął ją pełniej, żeby ją zabrał, gdziekolwiek, wszystko jedno gdzie, żeby pozwolił jej zapomnieć choćby na chwilę, na godzinę, dwie. Wszystko jedno. Wszystko jedno, powie mu to. Już, teraz…
Zanim zdążyła skończyć myśl, uderzył ją prąd. Z miejsca, gdzie dotykały palce Karla, po całym ciele rozszedł się przeszywający ból. Chciała się wyrwać, ale była sparaliżowana, była bezwolna.

Cały świat poczerniał, a jednocześnie jak żywy pojawił się przed oczami obraz Tomka, leżącego przed nią, wstrząsanego drgawkami. Obraz zafalował, jak szyba polana wodą i znikł, zastąpiony szaroczerwoną poświatą, która stawała się coraz jaśniejsza i jaśniejsza, aby w końcu stać się oślepiającym zimnobiałym błyskiem. Niepomna obietnicy, chciała krzyczeć, ale nie mogła złapać tchu. Coś wysysało jej całe powietrze z płuc. Była wewnątrz tego potężnego, przerażającego lśnienia. Straciła poczucie wymiarów i czasu. Tak samo zewsząd dobiegł ją krzyk dziecka:

„Maaaamoooo…”.
Poznała głos nawet zanurzona w tym lodowatym blasku!
To jej syn wzywał pomocy! Chciała rzucić się na ratunek,
ale głos dochodził ze wszystkich stron, a jej, Ewy, nie było.
Była rozpuszczona w świetle. Została tylko jej świadomość pozbawiona ciała.
I nagle wszystko znikło, jak ucięte.

Ewa stała na chodniku. Dygotała cała i spazmatycznie łapała powietrze.
Twarz miała mokrą od łez spływających spod zamkniętych powiek.
— An biann fagh na’alth. An biann althgath na’fagh.
Otworzyła oczy. Karl stał przed nią i uśmiechał się. Dookoła wszystko było dokładnie takie same jak przed… Przed chwilą? Przed godziną? Tego nie wiedziała. Poczuła się tak słaba, że na drżących nogach zrobiła kilka kroków
i oparła się plecami o ścianę, żeby nie upaść.

— Oczywiście mam o nic nie pytać? — Głos Ewy był bezbarwny i miała wrażenie, że jej słowa mówi ktoś obok.
— Tak będzie lepiej. — Dziwne, ale Karl też miał zmieniony, ochrypły głos.
— Tak naprawdę będzie lepiej.
Odzyskiwała siły. Wciąż była oszołomiona, ale oddech jej się wyrównywał
i przestawała drżeć. Otworzyła torebkę i wyjęła chusteczkę. Wytarła twarz.
Miejsce gdzie dotknęła jego dłoń, piekło jak oparzone.

Nawet jeśli zetknęłam się z czymś niesamowitym — pomyślała zupełnie spokojnie — to stało się.
Popatrzyła na Karla, który rozglądał się po niebie, jakby chciał ocenić pogodę.
— Karol?
— Tak? — opuścił wzrok
— Czy zrozumiałabym co to było, gdybyś pozwolił mi pytać?
— Myślę, że zrozumiesz. Tyle, że kto inny będzie tłumaczył. — Sięgnął do kieszeni i wyjął stamtąd kolejnego papierosa. — A w ogóle — prztyknął zapalniczką — to zdążyliśmy prawie w ostatniej chwili.

Ewa była dziwnie spokojna, jakby gawędziła z dobrym znajomym i za chwilę miała wrócić do Tomka czekającego w domu.
— Na pewno nie chcesz wstąpić na kawę? — spytała niepewnie.
— Na pewno nie mogę wstąpić na kawę — roześmiał się Karl. — Zresztą, musisz się trochę zdrzemnąć. Dochodzi trzecia — dodał. — No i przypominam, że kara za opilstwo cię nie minie — pogroził jej palcem.

Trzecia?! Myślałam, że jest prawie rano — pomyślała.
— No niech ci będzie — westchnęła — ale zadam ci jedno pytanie, dobrze?
— To i tak dobrze, że tylko jedno. — Karl zachichotał. — Niech zgadnę: to,
co powiedziałem o dwóch mężczyznach i kobiecie?
— Pudło. Po jakiemu były te słowa, wiesz, te dziwne. Bo nawet boję się spytać co znaczyły.

— An biann fagh na’alth. An biann althgath na’fagh? Wszystko odchodzi,
aby przyjść — wszystko przychodzi aby odejść. Wiesz, tego języka już nie ma. Nie ma krain, gdzie brzmiał. I nie ma ludzi, którzy nim mówili.
— Jeden przede mną stoi — smutno uśmiechnęła się Ewa.
Karl odwzajemnił uśmiech.
— Idź już. Przepraszam za to — zrobił na sobie gest, jakim przedtem dotknął jej piersi.
— Potrafisz czytać w myślach, powinieneś wiedzieć, że się nie gniewam.

— Idź już.

— Zadzwoń chociaż, czekaj, dam ci numer — zaczęła nerwowo grzebać w torebce szukając wizytówki.
— Nie szukaj, to na nic. — Głos był ciepły, ale stanowczy. — Nie zadzwonię.
I nie zobaczymy się więcej.
— Szkoda. — Ewa poczuła, że znowu chce jej się płakać. Tak pewnie to powiedział, że chyba rzeczywiście…

Ciągle ktoś ją opuszcza.
— Noo… — nabrała tchu — no, to trzymaj się — wyciągnęła rękę.
— To ty się trzymaj — odwzajemnił gest.
Ewa obróciła się i ruszyła w stronę narożnego postoju. Zrobiła tylko kilka kroków, gdy usłyszała, że Karl ją woła.
Jednak! — ucieszyła się. Podszedł w jej stronę.

— Nie, nie zmieniłem zamiarów — powiedział bez ogródek. — Ale pomyślałem,
że należy ci się za to wszystko jakaś dobra wiadomość. W końcu tyle tajemnic wymaga chociaż czegoś pewnego, nie? — znowu się uśmiechnął.
— Karol, przecież wiesz, dla mnie może być tylko jedna dobra wiadomość.
O Tomku.
Karl zignorował jej słowa.
— Tęsknisz za dotykiem. Tęsknisz za mężczyzną, w którym znajdziesz oparcie
i miłość. Wyczułem to, kiedy tylko podszedłem bliżej, tam w kawiarni. Cierpliwości. To jeszcze mogę ci obiecać. Będzie mężczyzna, przy którym będzie ci się chciało krzyczeć z radości. I nie raz z nim krzykniesz — Karl zniżył głos do szeptu i teatralnie rozejrzał się po pustej ulicy — z rozkoszy.
Ewa poczuła, że się czerwieni.

— Daj spokój — wymamrotała zmieszana.
— Serio. Mówię ci, tak będzie.
— Na wszystkie kruki świata?
— Nie inaczej, moja pani, nie inaczej. — Odpowiedź Karla brzmiała niespodziewanie poważnie. — A teraz już uciekam.
Odwrócił się na pięcie i odszedł.
Ewa patrzyła za nim, dopóki nie zniknął za najbliższym rogiem. Miała nadzieję pomachać mu na pożegnanie, ale nie obrócił się już.
Potem westchnęła ciężko i podeszła do postoju. 

* * *

Część III

Przekręciła klucz w zamku i weszła do ciemnego mieszkania. Włączyła światło, powiesiła płaszcz. Smutek dopadł ją znowu. Pustka. Nikt nie czeka, oprócz smutku i pustki. Nawet nie chciało się jej spać. Postanowiła, że nie będzie się zrywać rano do biura. Zadzwoni, że nie przyjdzie. Najwyżej ją wyrzucą. Teraz to już nie miało znaczenia. Do tej pory musiała mieć pieniądze. Na konsultacje, na dyżurujące pielęgniarki, na opiekę nad swoim synem. Ale teraz to już niepotrzebne. Ze stojącej na stoliku pękatej butelki nalała sobie solidną porcję koniaku.

Szkoda, że nie udało się namówić Karola, żeby z nią posiedział do rana.
Nawet niechby tylko posiedział. Nie bałaby się tak tego pustego mieszkania nocą. Chociaż… chwilami miała wrażenie, że nie było żadnego Karla.
Cały wieczór wydał jej się jednym wielkim snem. Podeszła do okna i westchnęła głęboko. Miejsce na piersi ciągle ją piekło. Patrząc na nocny krajobraz uniosła kieliszek do ust.

— Na wszystkie kruki świata… — usłyszała głos za plecami.
Upuszczony kieliszek roztrzaskał się na podłodze. Obróciła się gwałtownie.

— Karol?! — krzyknęła.
Cisza. Zrobiła krok na środek pokoju i rozejrzała się dookoła. Pusto.
Źle ze mną — pomyślała — mam omamy. Po prostu wariuję. To wszystko, co dziś było, to iluzje. Wiedziałam, że tak się skończy. Zresztą, to nie ma znaczenia.
Podeszła do stolika i popatrzyła na butelkę. W końcu dała za wygraną i przeszła do drzwi sypialni. Położyła rękę na klamce, wahając się przez sekundę.

— Idiotko, Karola tam nie ma — mruknęła do siebie, zdecydowanie wchodząc.
Niech to diabli! — przemknęło jej przez głowę — chciałabym, żeby tam był…
Rozebrała się, rzucając ubranie byle jak na krzesło. Zapaliła światło w łazience, odkręciła prysznic i weszła do kabiny. Czuła się brudna, przypomniało się jej własne odbicie w lustrze toalety kawiarni.

Gorąca woda bębniła po ciele Ewy i sprawiało jej to przyjemność.
Wycierając się, stwierdziła, że piekące miejsce — tuż pod lewą piersią — jest mocno zaczerwienione. Plama była nieregularna, trochę większa niż pięciozłotówka.
Jedyna pamiątka po intrygującej znajomości — pomyślała gorzko — a przecież by nie żałował.
Z dużego, łazienkowego lustra wyzierał obraz dojrzałej, ale młodej jeszcze kobiety o ładnej figurze i spokojnej urodzie.

— I co z tego? — powiedziała do siebie na głos. — Po co?
Wróciła do sypialni. Bardziej przewróciła się, niż położyła. Nie zdążyła nawet przykryć się. Sen był szybszy.

 * * *

Karl nie patrzył za siebie. Czuł się słabszy z każdym krokiem. Teraz nie miało to już znaczenia, ale chciał jeszcze dojść do Rozjemcy. Tylko, że to było tak bardzo daleko… Najważniejsze, że Zmiennik przejął jego obowiązki. Tak, najważniejsze, że się udało. A reszta… nie ma znaczenia.

— An biann fagh na’alth. An biann althgath na’fagh — mruknął pod nosem. — Nie dojdę do Rozjemcy.
Szkoda.
Był już tak zmęczony, że musiał stanąć.

— Nie za późno na spacer? — snop światła z latarki dopadł go razem z głosem. Podniósł głowę.
Młody policjant w czarnym mundurze stał przed nim, świecąc prosto w pobladłą twarz. Drugi stał oparty o otwarte drzwi radiowozu.

— Poproszę o dokumenty — rzucił policjant zdecydowanym tonem.
— Wszystko w porządku? — zapytał trochę łagodniej, gdy Karl zachwiał się nagle, podając mu dowód.
— Nie bardzo, panie władzo — zupełnie spokojnie powiedział Karl. — Ja umieram.

— E tam, prześpisz się pan trochę i… o, cholera, co jest? — urwał policjant, gdy Karl osunął się na chodnik.
— Ty, co się dzieje? — podbiegł ten z radiowozu.
— Nie wiem, kurwa, nie wiem. Gość mi mówi, że umiera, a potem sypie się na glebę.

Nachylili się obaj nad Karlem.
— Na menela to on mi nie wygląda. — Ten starszy szukał pulsu na szyi leżącego.
— Gorzały też nie czuć. Kurwa, może sercowiec? I co? — dopytywał się drugi.
— Bierz za radio i ściągaj łapiduchów. Powiedz na stanowisko, że facet nie oddycha i nie czuję pulsu. Ale migusiem, bo klient rzeczywiście kitę odwali.
Policjant rozmawiał ze stanowiskiem dyżurnego, dolatywało niewyraźne chrzęszczenie radiostacji.

Drugi nachylał się nad nieruchomą postacią. Karl leżał na wznak, policjant odruchowo rzucił okiem na zegarek. Trzeba będzie wpisać w raport. Trzecia zero osiem. Wprawnie rozpiął leżącemu marynarkę i koszulę, przyklęknął i ułożył ręce na mostku, tak jak go uczyli na kursie. W niepewnym świetle latarni, nie zauważył na lewo od mostka małego tatuażu przedstawiającego kruka. Zaczął rytmicznie uciskać.

 * * *

Dzwonek wwiercał się w mózg Ewy nieznośnie i natrętnie.
Zdezorientowana i wyrwana ze snu, nie od razu pojęła gdzie jest i co się z nią dzieje. Dopiero po chwili dotarło do niej, że telefon natarczywie dzwoni tuż obok. Miała wrażenie, że przy następnym dzwonku eksploduje jej czaszka.
Jęknęła, sięgając po słuchawkę.
— Tak, słucham — wycharczała. Czuła, jakby ktoś wypchał jej gardło szklaną watą. Przesuwała przez nią słowa z okropnym wysiłkiem.

— Dzień dobry pani Ewo. Mówi doktor Zabrodzki. Wiem, że jest bardzo wcześnie, ale stało się coś, o czym powinna pani wiedzieć, jak sądzę.
Każda głoska wybiegająca ze słuchawki była jak młotek uderzający ją w głowę.
— Słucham pana — wydusiła Ewa.
— Nie, nie, lepiej będzie jak przyjadę po panią. Za pozwoleniem, oczywiście.

Ewa z niedowierzaniem spojrzała na budzik.
— O czwartej trzydzieści? Panie doktorze, miałam naprawdę bardzo ciężką noc i…
— Ależ pani Ewo, nie budziłbym pani, gdyby to nie było ważne.
Proszę mi uwierzyć.
Chryste! Dlaczego wszyscy dookoła chcą abym im tylko wierzyła! — pomyślała Ewa z rozpaczą.
— No dobrze, ale nie może mi pan powiedzieć, o co chodzi przez telefon? — na pewno wyczuł rezygnację w jej głosie.

— Nie, wolałbym być na miejscu, gdy się pani dowie.
— No dobrze, skoro to takie ważne… Zna pan adres?
— Tak, pozwoliłem sobie jeszcze raz zajrzeć do karty Tomka.
Tomek! Ewa momentalnie odzyskała świadomość.
— Panie doktorze, czy to ma związek z Tomkiem? — język wystrugany z drewna nadal przeszkadzał jej w mówieniu, ale była już w pełni obudzona tym jednym imieniem.

— Bezpośredni, pani Ewo, bezpośredni.
— Może dać mi pan, eee… pół godziny?
— Ależ oczywiście, pani Ewo — w głosie Zabrodzkiego słychać było podniecenie.
— A zatem czekam — odłożyła słuchawkę.
Coś o Tomku! Ewa poderwała się z pościeli i natychmiast tego pożałowała.
Jej żołądek miał własne zdanie, co do tempa poruszania się.
Opadła bezsilnie na kołdrę.

Ponowiła próbę po dłuższej chwili. Powoli i rozważając każdy ruch. Dużo lepiej. Dowlokła się do kuchni, zasypała filtr ekspresu kawą i wcisnęła przełącznik.
Jeśli Zabrodzki powie mi, że znalazł biorcę, to zabiję go, a potem zgłoszę się na policję — pomyślała.

Nalała wody do szklanki i wrzuciła pastylkę alka-primu. Gdy przestało pienić się, upiła i natychmiast nachyliła się nad zlewem.
Nie pamiętała, aby kiedykolwiek czuła się tak źle. Wyjęła z lodówki butelkę wody mineralnej i przepłukała usta. Potem przechyliła ją i wypiła prawie całą. Przysięgłaby, że słyszała jak syczało, gdy zimna woda zetknęła się z jej suchymi
i gorącymi trzewiami.

Skończyła się właśnie ubierać, gdy do drzwi zadzwonił Zabrodzki.
— Pani Ewo, pani Ewo, niesamowite, naprawdę coś niebywałego! — doktor był podekscytowany, ale Ewę boleśnie atakowało każde jego słowo.
— Niech pan wejdzie i usiądzie. I proszę troszkę ciszej — jęknęła Ewa — sąsiedzi jeszcze śpią. — Cóż za świetna wymówka — pomyślała.
— A, tak, przepraszam, najmocniej przepraszam — doktor tym razem powiedział prawie szeptem.
Ewa zaprosiła go gestem do salonu i zamknęła drzwi.
— Kawy?
— O, z przyjemnością, pani Ewo, z prawdziwą przyjemnością.
— A więc o co chodzi, panie doktorze? — spytała napełniając filiżanki.
— Jak pani wie, nie od dziś zajmuję się neuropatologią, ale doprawdy, nigdy nie spotkałem się z takim przypadkiem. Na honor, nigdy! — podkreślił z naciskiem.

Przebieg pracy naukowej doktora Zabrodzkiego był Ewie znany nie od dziś.
Założę się, że zaraz powie coś o swojej pracy w szpitalu świętego Andrzeja w Edynburgu — przemknęło Ewie przez głowę.
— Wie pani, to jest tak niezwykłe, że zadzwoniłem nawet do profesora Petersena w Edynburgu, słyszała pani z pewnością to nazwisko. On także był zdumiony.
Nikt nie słyszał, żeby…

— Panie doktorze, miał mi pan powiedzieć coś, co ma związek z Tomkiem — Ewa nie była w nastroju do naukowych dysertacji. — Nie jestem naukowcem.
Jestem jego matką, zechce pan zauważyć.

— Ach, cóż ze mnie za stary głupiec! Proszę mi wybaczyć, naprawdę przepraszam. Otóż niech pani sobie wyobrazi, siedziałem akurat z docentem Markiewiczem,
on miał dyżur, a ja właśnie wracałem z bridża u doktorostwa Lubickich, to bardzo interesujący ludzie, tyle, że zapomniałem zabrać z kliniki teczki z rękopisem artykułu… — doktor przerwał, widząc minę Ewy — tak więc rozmawialiśmy sobie, gdy nagle przybiega do dyżurki siostra, że z Tomkiem coś się dzieje. No, coś takiego! Coś się dzieje! Dobre sobie. Żadnych szczegółów. Żadnego opanowania. Nie, to byłoby nie do pomyślenia u świętego Andrzeja! Tam, to wie pani…

— Panie doktorze, na miłość boską — wykrztusiła Ewa.
— Och, najmocniej przepraszam. Tak więc poszedłem, gdzie tam, pobiegłem do Tomka, i — zawiesił głos — najpierw sprawdziliśmy oczywiście całą aparaturę, dokładnie całą. Wszystko było w porządku… Nie, sam w to nie mogę uwierzyć!
— No niechże pan mówi!
Doktor Zabrodzki nachylił się przez stół i zrobił oficjalną minę.

— Pani Ewo! Mózg pani syna, po pięciu miesiącach braku jakichkolwiek objawów aktywności korowej, po ustawowym tego stwierdzeniu, dziś o trzeciej osiem nad ranem, podjął pracę! Co więcej, Tomek odzyskał przytomność i prosił, żeby pani do niego przyszła!
Ewa nie czekała do końca ostatniego zdania. Zanim doktor Zabrodzki odstawił na wpół opróżnioną filiżankę na stół, stała już w przedpokoju w płaszczu, z kluczami do mieszkania w ręku.
— Zostaw pan tę kawę, jedziemy już!!

 * * *

Pomimo swojego podniecenia, Zabrodzki prowadził wręcz podręcznikowo,
nie przekraczając sześćdziesiątki.
Ewa miała wrażenie, że szybciej dobiegłaby tam sama. Inna rzecz, że była tak roztrzęsiona, że gdyby ona siedziała za kierownicą, z pewnością zakończyłaby podróż na najbliższym słupie.
Przeskakując po dwa stopnie na raz, wbiegła do budynku i pognała korytarzem w takim tempie, że nawet ochroniarz nie zdążył zareagować.

Tomek leżał dokładnie tak samo, jak zostawiła go wczoraj.
Tyle, że patrzył na nią. Rozumnie i przytomnie. Na widok matki uśmiechnął się
i uniósł rękę. Tkwiła w niej jeszcze rurka kroplówki.

Ewa puściła drzwi i powoli, nie wierząc w to, co widzi, podeszła do syna. Przysiadła delikatnie i przytuliła wymizerowane dziecko. Robiła tak dziesiątki razy, ale teraz nie było to bezsilne, obce ciało. Tomek przysunął do niej głowę.
— Przepraszam, mamuś. Już nigdy więcej tak nie zrobię. Naprawdę nie widziałem tego motoru.
— Ciii… Już dobrze, teraz już wszystko będzie dobrze — szepnęła, gładząc go po głowie — już dobrze…
— Wiem. Teraz będzie dobrze, i będę musiał dużo wiedzieć. I będę się tobą opiekował. Drzewo mi powiedziało.
Nie zwróciła na jego słowa uwagi. Wystarczyło, że Tomek mówił do niej. Cokolwiek. Teraz już będzie dobrze.
— Pani Ewo… — poczuła dotyk na ramieniu — niech Tomek jeszcze trochę odpocznie. I pani też niech cokolwiek odsapnie.

— Bardzo pani blada. Niech pani przejdzie do dyżurki — Zabrodzki przemawiał do niej łagodnie. — Później tu wrócimy.
— To prawda, tak dziwnie wyglądasz, mamo — poparł go Tomek. — I nie płacz już, teraz będę zdrowy.
Bez przekonania wstała. Tomek niezgrabnie uniósł się i usiadł na łóżku.
Popatrzyła na syna, który wrócił do niej.
Z zaświatów? Z tamtej strony? Nieważne. Słowa są nieważne. Radość nie dawała jej możliwości, żeby teraz o tym myśleć.
Nagle oczy zrobiły jej się okrągłe ze zdziwienia. Tuż obok przytwierdzonego czujnika, który łączył Tomka z rozlicznymi aparatami obok łóżka, zobaczyła małe, sine znamię, do złudzenia przypominające tatuaż.
Jest przecież jego matką, zna ciało swojego dziecka. I przysięgnie przed każdym sądem, że tego kruka tam przedtem nie było.

 

© Renegat