URFENAITH

URFENAITH

 
 
 
-Niektóre sny śnią się dotąd ,dopóki muszą – powiedziała Baba Jaga, nie wiedzieć czy do siebie,
czy do domku. W razie czego domek łypnął okiem w jej stronę, aby dać poznać po sobie,
 że interesuje go to , o czym mówi starucha, nawet jeśli miałoby to być pozą , ponieważ tak
naprawdę wcale nie miał ochoty zagłębiać się w jej słowa. Był jednak z natury nieco tchórzliwy
i służalczy a w parze z takimi cechami idzie nie mówienie tego, co się myśli i zgadzanie się
ze wszystkim.
– Na pewno – powiedział półgębkiem, nie mając pewności czy czarownica nie zmieni za chwilę zdania
 na skrajnie różne, co czasami się jej zdarzało. I to on w takich przypadkach był ganiony za tę zmianę.
Dostawało mu się za to, że zgodził się z taką głupotą zamiast zaprzeczyć. Często czuł
się zdezorientowany co do tego, które opinie Jagi są stałe i prawdziwe, a które należą do tych,
które należy zmieniać zależnie od sytuacji. Inteligencją domek nie grzeszył. Ale kto nie ma w głowie,
ten ma w nogach. W nodze w tym przypadku. Domek był świetnym piechurem i potrafił rozpędzać
się do ogromnych szybkości i to właśnie było jego największą zaletą, którą czarownica chwaliła sobie
i z której korzystała.
 
– Na pewno to można powiedzieć, że nie zastanawiałeś się nad tym nigdy dotąd – powiedziała – teraz
też nie ruszyłeś głową, przytakując na ślepo – wzruszyła zniechęcona ramionami, na co domek
odetchnął z ulgą-nie zanosiło się bowiem na dalszą konwersację między nimi.
 
Rzeczywiście, starucha wyszła z domku, najprawdopodobniej jak zwykle nie wiedząc dokąd poniosą
ją nogi, dopóki instynktem nie  wyczuła dobrej na tę wędrówkę drogi. Skierowała się w stronę lasu,
który był ciemny i gęsty jak jej kłębiące się dziś myśli. Kotka Buba biegła koło jej nóg,
ocierając się co chwila o stopy swej pani, jakby chciała ją  zatrzymać. Ale Jaga wiedziała,
że szuka kogoś , kto opowiedziałby jej pewną historię, choćby nie wiem jak bardzo gorzko
byłoby jej słuchać, do choćby najsmutniejszych wspomnień miała ją doprowadzić.
 
– Wiedz, Buba, że nie wolno nigdy uciekać od wspomnień. Jedno wspomnienie zmienia się ciągle
wraz z tym jak zmieniamy się my. Dziś pozwolę sobie wrócić myślą do krainy jednego z moich
wspomnień. Tak…Ja…muszę sprawdzić czy…czy jeszcze mnie boli, czy jeszcze czuję żal,
czy jeszcze nadal pamiętam o mojej krzywdzie. Ja…byłam kiedyś młoda – gadała czarownica,
idąc przez gęsty,  iglasty las i wdychając  żywiczny zapach, dziękując w duchu sosnom za ich
pokrzepiający oddech. Buba wydała z siebie serię miałknięć i cichych wrzasków.
 
– Oczywiście, że tak, Buba, słuszny jest twój gniew. Jakżeby o co innego chodzić mogło,
jeśli wspomnieniem bawi się stara już i brzydka ale wciąż kobieta? – odpowiedziała wiedźma.
– No i powiedz mi, kiciu – gdzie może chować się owa opowieść?
 
Czas jakiś obie-kotka i jej stara pani chodziły po lesie, podziwiając jego piękno i tajemniczość,
poszukując Strażnika Pamięci. Opowieści świat miał tak wiele, że Jaga nie była w stanie wszystkich
spamiętać, wszystkie one jednak należały do niej, ona była ich panią i prawowitą właścicielką.
Niektóre z nich, zwłaszcza te, które na co dzień, jeśli miałyby stać się wspomnieniami, mogłyby
dokuczać za bardzo jej sercu, schowane były głęboko w pamięci innych istot.. Właśnie tych istot
Jaga szukała, kiedy postanawiała sobie raz na zawsze rozprawić się z jakimś wspomnieniem,
kiedy chciała domknąć jakiś rozdział, zamknąć drzwi, kiedy przeciąg –nieszczelność narzuconych
przez nią blokad- stawał się nie do wytrzymania.
 
– Wiedz, Buba, że to niedobrze tkwić w soplu przez tyle lat, nawet, jeśli zamknięta w nim jest
jakże mała odrobina ciebie. Dzięki soplowi nie więdnie się, piękno zostaje otulone utrwalającym
chłodem lodu. Ale to sen, z którego, jeśli ma on być dobry, trzeba by w końcu się przebudzić.
 
Starucha przystanęła nagle, ponieważ jej prastara i arcydokładna intuicja spętała jej nogi ;
  stała więc tak chwilę, nasłuchując.
 
– Czy szukasz opowieści o Urfenaith’cie, pani Babo Jago? – spytała wysoka, piwnooka sosna
 
-Tak. To jest opowieść jakiej szukam – cicho powiedziała czarownica jakby jej głos przeczył
zdecydowanej woli jaką narzuciła sobie tego dnia.- Czy ty właśnie jesteś w posiadaniu pamięci
o historii tego człowieka?
 
– Tak, to ja właśnie przechowuję ją dla ciebie – zaszumiała sosna – Czy napewno chcesz jej
wysłuchać?
 
– Nie może stać się inaczej. Opowiadaj!
 
-Posłuchaj więc, pani Babo Jago… … …
 
URFENAITH
 
W pewnym czasie, w pewnym miejscu, pewnego świata, żył młody człowiek, który wierzył iż jego
bogactwem jest ilość zdobyczy, ilość kwiatów jakie zerwał. Chłopiec miał ognisty temperament,
częściej jednak ogień, który w nim płonął- parzył, zamiast ogrzewać. Energia jego skierowana była
na zewnątrz, na świat i ludzi, którzy go otaczali. Instynkty jego były napięte jak cięciwa łuku,
gotowe by prędko uwolnić strzałę, by walczyć o swoje dobro i by uciekać od zła jakiego zwalczyć
nie można było, lub z którym walczyć nie było warto. Widział on zaś niewiele spraw o które warto by
walczyć i w które warto by się zagłębiać, więc mimo potencjału siły, częściej uciekał od
odpowiedzialności, od krytycznych myśli, od oceniania co dobre a co złe, zwłaszcza, gdy ocena taka
miała dotyczyć jego samego.
 
Ponieważ był bardzo młody, umysł jego zajęty był sobą samym i trudno mu było zrozumieć uczucia
innych. Tym bardziej iż jego własne uczucia były raczej niestałe i kontrolowane przez przepływające
przez niego mnóstwem strumieni hormony, wypełniające w wielkiej części jego wolę.
Młodość to taka kapryśna wiosna – pełna zmian, zachwiań nastroju, skrajności, deszczu zaraz po
słońcu i słońca przychodzącego zaraz po deszczu. Chłopiec był pełen energii i witalności, często
jednak witalność ta szła paradoksalnie w parze z brakiem działania, tam, gdzie działanie było
konieczne i potrzebne by rozwijać swe sumienie i by dorośleć, starać się stawać coraz dojrzalszym
poprzez zdobywanie doświadczeń.. Był niecierpliwy, chcąc zawsze mieć wszystko na wyciągnięcie
ręki i na zawołanie, trudno mu było zdobyć się na cierpliwość, powściągliwość, trudno mu było
odraczać swoje zachcianki.
 
Wszystko, co można było zdobyć, miało dla niego wartość liczoną w ilości . Jeśli czegoś chciał,
czegoś pragnął, musiało być tego dużo, musiało przyjść to szybko i łatwo i doprawdy nie liczyły
się wówczas konsekwencje. To ,co jawiło mu się jako bogactwo, zawsze dawało opisać się za
pomocą liczb. Ilość przesłaniała mu wartości o wiele istotniejsze i potrzebniejsze do tego ,
by czuć prawdziwą pełnię ; nie znał jednak tych wartości. Znał natomiast smak zwycięstwa
po zdobyciu kolejnej rzeczy, ponieważ miał naturę kolekcjonera, pragnącego mieć zdobyczy wiele,
nie patrząc na ich faktyczna wartość i jakość.
 
Chłopiec był silny i odważny tą młodzieńczą mocą, nie stawiającą sobie zbyt wielu przeszkód
a pokonującą te, które samoistnie wyrastają- jak taran-niszczący na swej drodze to, co miało
czelność chcieć go zatrzymać. Energię i witalność zbyt często wykorzystywał po to, by zdobyć
dominację nad wszystkim, co było od niego słabsze, co miało delikatniejszą, kruchą konstrukcję
-łatwą do rozbicia w pył, łatwą do połamania, zniszczenia, zranienia.
 
Taka czarująca, łobuzerska osobowość zjednywała mu wielu ludzi, pragnących jego towarzystwa,
dla śmiechu, przygód, dobrej zabawy ,jakie zawsze kojarzyły się im z chłopcem. Było więc wielu ludzi
wokół niego, wielu znajomych, wiele, bardzo wiele imion w notesie z numerami telefonów. Ale chłopak
nie wczuwał się zbytnio w osobowości otaczających go ludzi, nie zastanawiał się kto tak naprawdę
go otacza, kim są ci ludzie, jakie mają wartości. Liczyło się to, ż e było ich wielu i że każdego
wieczora mógł wyjść z domu bo zawsze miał z kim się spotkać. W ilości znajomych mógł przebierać
i dopasowywać ich do siebie i swoich codziennych nastrojów, jak koszule do okoliczności.
Taką też w istocie-użytkową i powierzchowną bardzo rolę odgrywali w jego życiu ludzie. Nie liczyła
się jakość jaką niósł ze sobą każdy pojedyńczy człowiek w złożoności swego charakteru, tylko ilość
ludzi, to, by było ich wielu, by świadczyli o jego prestiżu. Ludzie nie byli jego przyjaciółmi,
tylko kolekcją rzeczy, których używał, kiedy miał ochotę na interaktywną zabawę.
 
Chłopiec miał na imię Urfenaith i życie jego prawdopodobnie toczyłoby się bez zmian nawet ,
kiedy stałby się mężczyzną, gdyby nie to, że pewnego dnia przyszło mu do głowy by zerwać
stokrotkę…
 
KWIATY
 
Kwiaty są jednym z tajemnych imion piękna. Są świeże, wiotkie, delikatne i gładkie. Mają kształty
jakby wyrzeźbione prze wodę, miękkie, opływowe, pełne zakamarków-wypełnionych cieniem
i wypukłości wypełnionych światłem jak krople wody. Jest tak wiele przeróżnych kwiatów!
Jest tak wiele zapachów! To wszystko, jak myślał Urfenaith, musi zostać przez niego odkryte,
 poznane, zebrane. Cała ta wielość, różnorodność , wielozapachowość nie może go ominąć.
Skoro poznał słodycz sycenia się pięknem jednego kwiatu-jakże mógłby poprzestać na tym ,
nie poznawszy piękna innych kwiatów, różnych od tego, który zerwał ?
 
Kwiaty o tylu wspaniałych kolorach! O tylu odcieniach kolorów! Kwiaty małe i duże, o pojedyńczym
pąku i o wielu drobnych pąkach, kwiaty wysokie próbujące sięgnąć słońca i kwiaty płożące się u stóp
ziemi. Te rosnące samotnie i te, które kochały towarzystwo i sąsiedztwo. Te, które kochały ciepło
i te, które rozkwitały w srogim chłodzie. Kwiaty, które miały płatki i kwiaty które miały kielichy.
 
Kwiaty miały upajający nektar- słodki, sycący, zaspakajający jego głód, nektar, który stał się dla
niego pierwszoplanową potrzebą, która zawsze musiała zostać zaspokojona. Potrzeba rozsadzająca
jego ciało, paląca go  ogniem domagającym się natychmiastowego ugaszenia, wędrująca ścieżką
kręgosłupa prosto do  męskiego słońca i jego penetrującego ziemię promienia. Promień musiał
odnaleźć ziemię. Dłoń Urfenaith’a musiała zerwać kwiat. Za każdym razem inny. Nie było ,
jak pysznie myślał, kwiatu, który nie oddałby mu swego pysznego nektaru, który nie uwolniłby
swojego najdzikszego zapachu i który wyzbywając się ostrożności,
instynktu chroniącego przed drapieżnikiem, nie otworzyłyby swojego kielicha – dla niego. On był jak mag znający magię miłości
i w jego posiadaniu były zaklęcia czyniące kwiaty powolnymi mu, posłusznymi niewolnicami.
 
Różnorodność kwiatów pociągała Urfenaith’a o wiele bardziej nawet niż ich piękno. Zrywał jeden
kwiat za drugim i w każdym z nich odkrywał inny temperament, inną osobowość. Pochylał się nad
pojedyńczym  kwiatem oceniając jego urodę i jeśli coś w nim urzekło go, wyciągał bez zastanowienia
silną dłoń i raz na zawsze przerywał ich kontakt z matką-ziemią, obierając je z niewinności,
zabierając od matki, popychając je w samotną podróż. Cieszył się i sycił pięknem takiej rośliny,
dopóki była piękna i świeża. Ale ponieważ nie zajmował się nimi zbyt troskliwie, biorąc, co można było
wziąć, ale nie dając im ani wody ani światła, rośliny wydawały niebawem swoje ostatnie tchnienie
świeżości i piękna , zniszczone raz na zawsze. Tego jednak chłopiec już nie dostrzegał, gdyż wraz
z pierwszymi oznakami ich więdnięcia,  porzucał kwiat dla innego, jeszcze świeżego i pięknego.
Nigdy więc tak naprawdę nie widział bólu kwiatu w chwili jego przekwitnięcia, w chwili ,
kiedy rozpoczynało się jego usychanie. Nie widział ponieważ zawsze odchodził zanim mógłby zaobserwować
taki ból rośliny. Nie potrafił zaś wyobrazić sobie tego, zbyt mała była jego wrażliwość przy zerowej
niemal empatii. Przywykł  dbać jedynie o siebie. Los nie dał mu okazji skonfrontowania któregoś jego
czynu z jego następstwami, z konsekwencjami jakie niesie ze sobą nieprzemyślane i pozbawione uczuć
działanie. Urfenaith zbierał więc kwiaty bez umiaru, przestając dbać o zdobycz już w momencie,
kiedy zaczynała należeć do niego, kiedy wiedział, że może zrobić wszystko, co zechce, ponieważ
należała do niego.
 
I gdyby ktoś spytał się go, co jest największym jego bogactwem , zrozumiawszy to po swojemu,
 sądząc, że pytanie dotyczy tego ile  i co posiada, odparłby, że o bogactwie jego świadczy ilość
nazwisk otaczających go znajomych oraz ilość zerwanych przez niego kwiatów. Odparłby tak aż do
dnia kiedy spotkał kobietę zajętą wyrobem węzełkowego dywanu. Dzień ten był również tym dniem,
kiedy bez zastanowienia, bezmyślnie wyciągnął dłoń po stokrotkę i zobaczył po raz pierwszy,  jasno
i wyraźnie, ból skrzywdzonej przez siebie istoty. I nic potem nie było już takie samo.
Wszystko się zmieniło.
 
WĘZEŁKOWY DYWAN
 
Któregoś dnia Urfenaith znalazł się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie by coś otworzyło
 mu oczy na jakość, której nie dostrzegał a więc nie doceniał dotąd. Jeśli można uznać coś ,
co wstrząsa konstrukcją psychiki człowieka przypadkiem. Prawdopodobnie ze wszystkich dróg,
jakimi chłopiec mógł wracać do domu tego dnia, jego mądra intuicja (która  mieszka w każdym
człowieku, choć u większości zamknięta jest pod kluczem- wyważająca jednak drzwi w momentach
dla człowieka przełomowych) wybrała tę właśnie, na której czekało na niego wielkie odkrycie,
mające strzelić go z całej siły w twarz (był to właśnie taki moment przełomowy, w którym intuicja
nie wytrzymała) i nie był to koniec otwierających oczy przygód tego dnia.
 
Urfenaith zobaczył kobietę wyrabiającą węzełkowy dywan. Na drewnianej konstrukcji ramy wisiała
niezliczona ilość długich sznurków, wiele warstw takich sznurków. Przed ramą klęczała, z kolanami
na poduszce, kobieta w wieku niemożliwym do określenia. Miała białą jak śnieg skórę i czarne,
błyszczące włosy. Była piękna – rysy twarzy miała regularne, proporcjonalnie zbudowana sylwetka
nadawała jej ciału grację i harmonię. Biła od niej chłodna duma, jej krew spowolniła swój bieg
w wyniku skupienia i uwagi , które potrzebne były jej teraz  przy pracy. Całe jej ciało zastygło
w pozornym bezruchu, ponieważ jedynie jej dłonie poruszały się, wiążąc na zwisających sznurkach
supełki. Każda z niezliczonych par sznurków wiązana była supełkiem, dotąd dopóki supły
nie do sięgnęły do końca sznurka. Wówczas kobieta zabierała się za kolejną z niezliczonych par
sznurków. Była to praca , która musiała zajmować miesiące. Zajęcie wymagające niesamowitej
cierpliwości, skupienia i dokładności.
 
– To jest niesamowite – powiedział chłopiec do kobiety i wyczuł, że kielich jej kwiatu nigdy nie mógłby
 się dla niego otworzyć, mimo iż była być może najpiękniejszym, bo najbardziej idealnym i
 proporcjonalnym, harmonijnym kwiatem. Tak idealny mógł być jedynie kwiat zamrożony w bryle lodu,
który dzięki konserwującemu chłodowi nigdy nie mógłby przekwitnąć i utracić świeżości.
Jednocześnie cena tego piękna była taka ,iż żaden promień słońca nie był w stanie dostać się do
takiego kwiatu, poprzez grubą warstwę lodu.
 
– Podoba ci się moja praca, chłopcze?- spytała lekko niedowierzającym tonem – Proszę bardzo,
usiądź przy mnie i przypatrz się na czym ona polega. Przypatrz się uważnie.
 
Urfenaith usiadł i patrzył. Mijały minuty i jego niecierpliwy duch poczuł się zmęczony bezruchem,
ciało domagało się ruchu, kolana bolały go od długiego klęczenia, a oczy, próbujące doścignąć
szybkość palców kobiety wiążącej węzły, zmęczyły się taką pogonią.
 
– Widzę, że jesteś zniecierpliwiony – uśmiechnęła się kobieta.
 
– To prawda, jestem. Ale to, co robisz fascynuje mnie. Ja nie potrafiłbym tak się skupić.
 
– Nie masz za grosz silnej woli.- zaśmiała się a on poczuł się lekko urażony i znów próbował rzucić
na nią jedno ze swych miłosnych zaklęć, ale odbiło się one jedynie od otaczającego ją szkła.
Właściwie powinien wstać i odejść urażony i upokorzony, coś jednak kazało mu pozostać na miejscu,
przy tej zimnej kobiecie, która zaangażowana była jedynie w swoje węzełki, w swoją pracę,
w swój pozorny, milczący bezruch
 
– Dywan, który robisz jest piękny – zagadnął
 
– Jak może być piękne coś ,czego jeszcze nie ma, co dopiero powstaje? – powiedziała ostro –
Nie ma jeszcze nocy, kiedy jest dopiero wieczór, nie ma jeszcze dnia, kiedy jest dopiero świt.
Dywan może i będzie piękny ale na razie nikt tego wiedzieć nie może. Kiedy go dokończę, pokażę ci,
jeśli będzie okazja, co z mej pracy powstało. Teraz jeszcze nie ma nic. Nie ma dywanu.
 
Chłopiec podniósł brwi do góry w minie pełnej rezygnacji, jakby chciał podkreślić, że nie zamierza
dyskutować na ten temat , ponieważ nie warto.
 
Tak czy tak – mruknął- dywan…yyy, to znaczy węzełki- są…bardzo ładne. To , co robisz wywołuje
we mnie podziw. To jak to robisz.
 
-Cieszy mnie to, iż dostrzegłeś to, że ktoś inny a nie jedynie ty, robi cokolwiek. I że spodobało
ci się to. Jakże różna jest moja praca od tego, jak ty ze wszystkim postępujesz – widząc jego
zdziwienie , uprzedziła jego pytanie słowami- Nie, nie pytaj o nic. Nie ma sensu w pytaniu jakie
chciałeś zadać. Ja po prostu wiem. Nie pytaj skąd. Przypatrz się mojej pracy, przypatrz się uważnie,
co ja robię i jak to robię. Przyda ci się ta wiedza wcześniej niż się spodziewasz..
 
I Urfenaith patrzył na sznurki, na palce kobiety, na wykwitające spod nich węzły, na całe rzędy
węzłów, które tworzyły kolejne pary a pary te tworzyły kolejne sznurki i węzły i była to tak żmudna,
tak powoli posuwająca się do przodu praca, iż męczącym było patrzenie na nią a co dopiero
wykonywanie jej. Jednak dokładność i solidność dzieła urzekały i hipnotyzowały. Chłopiec siedział
nieruchomo jak w transie i nigdy bodaj, poza snem, nie spędził w bezruchu, pogrążony w myślach,
tak długiego czasu. Co więcej, uznał ten czas za przyjemnie spędzony! Nowa jakość zdobyła szturmem
jego spojrzenie na świat, jego myśli..
 
Kiedy w końcu jeden z tysięcy czekających jeszcze na swoją kolej sznurków, pokrył się do samej
ziemi węzłami, uśmiechnął się promiennie do kobiety, która spojrzała na niego życzliwie, i przerwała
na chwilę pracę , co ,jak było widać, przychodzi jej z trudem. I powiedziała słowa, które Urfenaith
przyjął całym sobą, pozwalając im penetrować swoje wartości, myśli, swoje postawy.
 
-Jak zauważyłeś, ukrywam swój kwiat. Nie zranią mnie zaklęcia, jakie znają tacy mężczyźni jak ty.
Mój kielich jest szczelnie zamknięty, jego piękno jest zakonserwowane, schłodzone, moje soki
są zatrzymane, nie krążą we mnie popychając kielich ku otworzeniu się.
Jestem ukryta, schowana sama w sobie, sama dla siebie jestem twierdzą, sama trzymam klucz do siebie samej. Spójrz na moją
pracę – dążę do doskonałości, ćwicząc swą duszę, musztrując swą silną wolę. Wydobywam
tym piękno jakie bierze się z samokontroli, z  opanowania, z chłodu zatrzymującego doskonałość
w nienaruszonym stanie. Wszystkie sznurki na tym dywanie wirowały w przestrzeni samotnie,
oddalone od siebie, rozłączone, poddane działaniu chaosu.
 
Chaos jest moim wrogiem i jego rozsypce ja przeciwstawiam swoją koncentrację, gromadzenie
i zespalanie pojedyńczych elementów w jedność. Moja praca pozornie nie posuwa się do przodu,
jest to powolny, bo dokładny proces. Ale ja nie męczę się tą powolnością. Ona dodaje mi energii.
Ja kumuluję ją w sobie, zbieram ją po to, by na koniec rozłożyć pod moimi stopami gotowy dywan,
miękki, ciepły, uwolniony spod moich rąk. Wtedy dopiero poczuję dumę, otrząsnę się z bezruchu,
ze skupienia i pobiegnę dywanem do słońca…Mam nadzieję, że wysłuchałeś moich słów, ponieważ
 mogą przydać ci się, chłopcze. Nałóż moją naturę na swoją, porównaj je, spójrz, jak bardzo różnimy
się od siebie – uśmiechnęła się i powróciła do pracy – Idź już – powiedziała jeszcze – moja praca
wymaga ode mnie koncentracji a tę daje mi samotność, schowanie się w siebie,
uwolnienie się od spojrzeń innych oczu.
 
Więc Urfenaith odszedł, oszołomiony, dostawszy ów mocny policzek w twarz od intuicji, starając
się utrzymać na fundamentach swojego ja, rozkołysanych teraz, zachwianych, grożących
zawaleniem całej konstrukcji jego ego .Czuł się trochę jak pijany człowiek, nie wiedzący co się dzieje,
dlaczego wszystko jest inne , jakieś rozmyte a on sam w tej inności otaczającego go świata,
który tak się zmienił, jest bezbronny właściwie i zdany tylko i wyłącznie na szczęście.
Myślał nad tym ,co  robił dotąd w życiu. Kobieta opowiedziała mu o swoim i o swoich celach.
Teraz on zastanawiał sie nad swoimi. Był kolekcjonerem. Nie potrafił powstrzymać swoich pragnień,
powstrzymać się przed czymś. Był chaosem. I doprawdy nie wiedział co mógłby zrobić aby to zmienić?
 
I właśnie z tym pytaniem na ustach popełnił zbrodnię. Ktoś miał już nigdy w swym życiu nie być
szczęśliwym, tylko dlatego, by Ufrenaith otrzymał odpowiedź na swoje pytanie. I tak w życiu bywa…
 
STOKROTKA
 
Ujrzał małą, uroczą stokrotkę. Bez zastanowienia, mechanicznie, siłą przyzwyczajenia, rzucił miłosne
zaklęcie. Była to jedna z najokrutniejszych rzeczy, jakie zrobił w całym swoim życiu. Bez premedytacji
nawet, odruchowo -ale jednak. Wypróbował swą magię na małym i słabym kwiatku, na kwiatku
polnym, który bez ziemi nie byłby w stanie przetrwać godziny. Ze wszystkich kwiatów właśnie taki
polny, najzwyklejszy, nigdy nie powinien był spotkać na swej drodze Urfenaith’a. Nigdy.
Tak się jednak stało.
 
 Kiedy tylko uzmysłowił sobie, co zrobił, kiedy pojął, że kwiatuszek jest już znieczulony miłosnym
zaklęciem, cofnął szybko dłoń, powstrzymany przez nową, mądrzejszą jakość, płynącą w nim od chwili
spotkania kobiety z dywanem. Stokrotka pozostała w ziemi. Czy tego jednak chciała? Nie.
Zaklęcie zostało rzucone na i tak wrażliwą wcześniej stokrotkę. Nie wiedząc, jak to dla niej
niebezpieczne i jak bardzo wiąże się to z bólem i nieszczęściem, wynikającymi z wykorzystania
i porzucenia, stokrotka chciała zostać zerwana. Błagała o to, by młodzieniec ją zerwał.
Otwierała szeroko swoje białe płatki, pokazując całą siebie. Podawała na dłoniach cały swój nektar,
wszystko, co miała w sobie najcenniejszego. Ubierała się w najcudowniejsze zapachy na jakie było ją
stać. Na próżno. Urfenaith nie zamierzał jej zerwać. Nie mógł cofnąć czasu, nie potrafił cofnąć
zaklęcia a stokrotka…była jedynie stokrotką. Były piękniejsze kwiaty, które bardziej podobały się
młodzieńcowi nie był on w stanie rozkazywać ani swojemu ciału ani swojemu sercu.
 
Stokrotka cierpiała wylewając z siebie łzę za łzą i mimo iż pozostała w ziemi, za sprawą przekleństwa
niespełnionej miłości- zaczęła powoli więdnąć.
 
Urfenaith również cierpiał. Tak, ten egoistycznie nastawiony do życia człowiek poczuł niesamowite
wyrzuty sumienia. Nie potrafił wybaczyć sobie tego ,że tak skrzywdził niewinny kwiat.
Zmiany, jakie się w nim dokonały, kiedy obserwował nieszczęście stokrotki, zmieniły go i skruszyły
twardą skorupę jego egocentryzmu i zatwardziałości. Nie mógł, nie potrafił patrzeć na jej cierpienie.
Tak bardzo chciał uczynić ją szczęśliwą, nie potrafił jednak, już nie. Wiedział, że gdyby stokrotka
podzieliła los innych kwiatów, zastałaby porzucona, tak jak poprzednie, porzucona przez niego.
Bo przecież on nie potrafił troszczyć się o zerwane przez siebie kwiaty. Troszczyły się one same
o siebie, a potem…potem on odchodził i nie miał pojęcia, co się dalej z nimi działo. Nigdy dotąd go to
nie obchodziło. A stokrotka, jako polny kwiat, tak bardzo związana z ziemią , tak krucha i delikatna ,
umarłaby pod jego niedelikatną opieką tak szybko, że  nawet nie zdążyłby dać jej odrobiny szczęścia
i radości. Dlaczego nie potrafił dać komuś szczęścia? Dlaczego nie wiedział, jak ma się kimś
zaopiekować? Dlaczego nikt nie pomógł mu?
 
 Nagle wszyscy  jego znajomi odwrócili się od niego. Nie był już zabawny , nie tryskał już humorem
i stracił cały swój poprzedni łobuzerski urok. Nie miał już w sobie pociągającej nonszalancji,
nonkonformistycznego podejścia, wyluzowanej pozy. Utracił to wszystko jednego dnia.
Wszystko uległo zmianie. Najpierw w nim a potem wokół niego. Zmieniając siebie, swoje postawy
i wartości, dostrzegając to, czego wcześniej nie widział , a przede wszystkim dopuściwszy do głosu
swoje sumienie, Urfenaith zmienił całe swoje życie. I dostrzegł, że tak naprawdę…nie ma nic.
To, co miał , to z czego był taki dumny, okazało się nic nie warte, okazało się być pięknym
opakowaniem, pudełkiem, które w środku jest puste, w którym nie ma nic. Stokrotka cierpiała
a on nie wiedział jak zaopiekować się nią, tak by móc ją zerwać-tak jak chciała i utrzymać potem
przy życiu.
 
I Urfenaith cierpiał razem z nią. Pewnego dnia postanowił ,co zrobi. Spakował same najpotrzebniejsze
rzeczy, i zostawiając świat jaki go dotąd otaczał, odszedł by w spokoju i odosobnieniu nauczyć
się kim i jaki powinien być. Zostawił ludzi, którzy go zawiedli odwracając się od niego.
Zostawił kolekcję kwiatów. Zostawił zaklęcia miłosne. Zostawił swoje pragnienie sycenia się nektarem
zostawił stokrotkę. Wziął siebie samego i schował się przed światem w samotni.
 
 
 
KLAMKA W DRZWIACH
 
Kiedy Urfenaith wyruszył w drogę do swojej samotni, niespodziewanie spotkał jednego ze swych
dawnych znajomych. Znajomy ledwo rozpoznał młodzieńca, ten bowiem zmienił się wręcz fizycznie
pod wpływem swoich rozterek i cierpień. Kolega zastanawiał sie wręcz, czy powinien podejść do niego i zagadnąć, bo Urfenaith nie wyglądał na człowieka, który pragnie towarzystwa.
Zdecydował się jednak i po wymianie pierwszych, pasujących do okoliczności przypadkowego spotkania zdań,
znajomy spytał:
 
– Co się w ogóle dzieje z tobą? To prawda , co słyszałem od innych- zmieniłeś się jakoś, zmizerniałeś,
podupadłeś na duchu, jesteś jakiś spięty.
 
– To nie był najlepszy okres w moim życiu – młody człowiek pokiwał smutno głową.
 
Znajomy zawahał się krótko ale ostatecznie ubrał twarz w życzliwy uśmiech – być może chciałbyś
pogadać z kimś, co? Tu niedaleko jest park, może masz ochotę przejść się trochę ze mną ?
 
Urfenaith nie miał co prawda ochoty na niczyje towarzystwo, chciał jak najszybciej udać się do
samotni, coś mu jednak podpowiedziało, że do samotni prowadzą drzwi, które, lepiej się stanie,
jeśli będą miały klamkę z dwóch stron. Kiwnął więc głową, kierując się w stronę parku. Poszli razem,
milcząc przez bardzo długi czas, aż młodemu człowiekowi zrobiło się głupio. Gardło miał ściśnięte
i nie potrafił, znajdując się na takim rozstaju moralnym, rozmawiać o błahych sprawach.
Rozmowa o sobie samym, o swoim cierpieniu, o tym, co zrobił i jakim szerokim echem odbiło się to
w całej jego psychice, nie przychodziła mu łatwo. Jak mógł rozpocząć? Czy miał powiedzieć
 
„Wiesz, stary, zraniłem bardzo delikatny kwiat i doszedłem do wniosku, że beznadziejny ze mnie facet”?
 
 To nie było proste. Zwierzenia nigdy nie są proste dla kogoś , kto jak on, nie potrafi zagłębiać
się w relacje międzyludzkie, kto nie potrafi budować bliskości. Słowa były zawsze tylko słowami
i najchętniej otworzyłby drzwi do swego wnętrza, prosząc znajomego, by wszedł do środka
i pozwiedzał sale bólu, rozterek i pogardy wobec siebie samego, jakie ostatnio były najczęściej
odwiedzanymi przez niego salami. Nie był jednak na tyle blisko z kolegą, by słowem, wierszem,
spojrzeniem uchylić te drzwi, tak jak to się dzieje pomiędzy przyjaciółmi. Milczenie przeciągało się więc
nieznośnie, aż Urfenaith doszedł  do wniosku, że tam gdzie trzeba wybierać pośród przytłaczającej
wielości kłopotliwych słów i zdań, należy wybrać te najprostsze.
 
– Zraniłem bardzo delikatny kwiat i doszedłem do wniosku, że beznadziejny ze mnie facet.
          – powiedział po prostu.
 
– Opowiedz mi o niej – łagodnie odparł kolega i młody człowiek zaczął opowiadać cicho wszystko
co się wydarzyło. Tama zakłopotania nie pękła od razu , na początku woda słów Urfenaith’a
przeciekała nieśmiało. Potem sączyła się całkiem sporymi strużkami, pokonując i drążąc tamę
zamknięcia i nieśmiałości. W końcu pękła. Opowiedział wszystko, szczerze, zgodnie z prawdą, nie
ukrywając niczego, dając ujście wszystkim marą straszącym go w ciemności jego bólu. Nie miał nic
do stracenia. Mógł zostać wyśmiany, zignorowany, niezrozumiany, ale nie było to już dla niego istotne.
 
 Kiedy skończył mówić, kiedy rzeka pokonawszy tamę, płynęła już równo, spokojnie ,znów zapadła
cisza, jakby znajomy ważył w myślach swoje własne słowa i odczucia dotyczące opowieści
Urfenaith’a.
 
– Myślę, że podróż do samotni dobrze ci zrobi i że to najlepsze co mógłbyś postanowić- powiedział
w końcu po prostu
 
– Nie oceniasz tego, co zrobiłem? – spytał Urfenaith zdziwiony
 
– Posłuchaj- owszem, uważam, że to, co zrobiłeś to okropna sprawa. Ale jak mógłbym potępiać cię,
skoro wiem, że żałujesz tego? Twój żal może wcale nie ocalić stokrotki. Ale może ocalić Ciebie.
 
Młody człowiek stropił się słysząc te słowa, miał bowiem dotąd niczym nie uzasadnioną pewność,
 że nauczy się, jak mógłby dać szczęście stokrotce.
 
– Nie myśl, że mógłbyś nauczyć się kochać na siłę- odgadł jego myśli znajomy
– Ale być może nauczysz się ,jak kochać, kiedy przyjdzie miłość i jak odróżnić ten jedyny kwiat od morza pozostałych.
 
Urfenaith nie powiedział nic, myśląc nad słowami kolegi, powłócząc nogami, przygarbiony pracą nad
samym sobą, która go czekała.
 
– Wiesz – dodał jeszcze idący koło niego, bezinteresowny człowiek – Nie znałem cię dotąd tak
 naprawdę. Słuchałem jedynie twoich żartów i dowcipów, śmiałem się z twoich błazeństw, bawiąc
się i pijąc z tobą całe noce aż do rana. Ale nie znałem cię. Powiem ci, że twoje słowa, to, co masz
w środku są więcej dla mnie warte niż prześmieszne dowcipy, które opowiadałeś. Właściwie dopiero
teraz widzę prawdziwego ciebie i wiesz co? Ta twoja twarz o wiele bardziej podoba mi się, niż twarz
rozbawionego lekkoducha, jakim byłeś dotąd w moich oczach.
 
Uśmiechnęli się do siebie i podali sobie dłonie na rozstanie, samotnia wzywała bowiem Urfenaith’a,
wycofując jego myśli ze świata ludzi do świata wnętrza, psychiki.
 
 
 
SAMOTNIA
 
 
Kiedy młody człowiek dotarł do samotni, poczuł się jak jedno małe ziarnko piasku pośród wielkiej
pustyni. Samotnia okazała sie ogromnym gmachem o wielu ogromnych pokojach, wielu krętych
korytarzach, przedsionkach, schodach prowadzących na wiele pięter. I w całym tym ogromnym
budynku był tylko on- on sam jeden, bez niczyjego towarzystwa, skazany na siebie samego.
Nie mógł odezwać się do nikogo cisza była więc przytłaczająca, wszechobecna, przemieszana
z lodowatym powietrzem napełniającym jego płuca i uchodzącym przez nos. Szukał ale nie mógł
nigdzie znaleźć ognia. Samotnia była zimna, jej ściany zbudowane były z brył lodu. Biel, cisza i chłód
zamknęły się wokół niego, kiedy tylko wszedł do środka.  Zamarzł. Lód ostudził najpierw jego gorącą
krew, chłoszcząc okrutnie wiązki hormonów dyktujące mu wcześniej ,co ma robić. Potem lodowa fala
przeniosła się do jego woli, woli która była dotąd rozchwiana i niezdecydowana, biegnąca w różnych
kierunkach. Lód utrwalił kierunek woli, porządkując, zatrzymując jej rozedrganie, zmuszając ją do
podjęcia decyzji. I podjęta decyzja również uległa zlodowaceniu, które powstrzymywało ją od zmiany,
od porzucenia dążeń. Chłód wpełznął cicho do ośrodków temperamentu młodego człowieka, hamując
rozproszenie i nieopanowanie, gasząc ogniska pochopności, ignorancji i niestałości w sądach
i uczuciach. Urfenaith poczuł, że jest schowany przed wszystkim, co znajduje się w szybkim ,
nieprzemyślanym ruchu
 
 Będąc w środku samotni miał wrażenie, że wszystko porusza się w zwolnionym tempie, że każdy
pojedyńczy ruch jest przemyślany, zatrzymany dla zeskanowania jego prawdziwości i wartości,
po czym puszczony wolno dalej. Nic nierozsądnego i nieprzemyślanego nie przechodziło tu próby lodu,
która wydobywała jakość i wartość ze wszystkiego, co otaczało człowieka i jego myśli.
Próbie lodu poddane zostały jego postawy i wszelki gniew i nieopanowanie, wszelkie niecierpliwe chęci.
Wszystko to pękało, rozsadzane przez zimno lodu, rozpadało się na pojedyńcze cząsteczki.
Te zaś wirując cicho pod lodową kopułą samotni, spotykały się na nowo, przyciągane do siebie
tą odwieczną siłą lodu wiążącego pojedyńcze elementy. Skupiając się na nowo, gniew,
nieopanowanie , niecierpliwość i żądze , zmieniały się w szlachetne cechy, mające tę samą
intensywność, natężenie, siłę i formę, inną za to, lepszą , treść.
 
Urfenaith’a opanował spokój. Zastój kłębiących się w nim dotąd myśli dał mu wytchnienie,
którego tak bardzo pragnął, którego tak bardzo brakowało mu, odkąd zaatakowały go wyrzuty
sumienia. Nadal czuł całym sobą żal i wstyd za swój uczynek i za to jakim był , myśli takie nie szarpały
już nim jednak, nie dręczyły go, trącając raz po raz jego nerwy. Przeciwnie, tym razem człowiek czuł
się opanowany, na chłodno przyglądał się dokładnie i w zwolnionym tempie temu, co się działo dotąd
w jego życiu.
 
 Poprzez kontemplację i spokojne, powolne myśli , które zastąpiły miejsce wygnanej dyktaturze
hormonów, Urfenaith kumulował swoją energię, zbierał siły by móc naprawić to, co było złe i by miał
siłę rozwijać i udoskonalić to , co było dobre w nim samym. Doskonalił samego siebie, narzucając
ostry rygor cechom, które tak łatwo byłoby wykorzystać w złym celu, które tak łatwo mogłyby stać
się przyczyną czyjegoś bólu. Poprzez chłodne spojrzenie na te cechy ,w  spowalniającej myśli w celu
ich wzbogacenia samotni, dostrzegł, że mogą równie dobrze być one przyczyną zadowolenia i radości
innych ludzi. Trzeba je jednak zrównoważyć. Zrównoważyć ognistość jego temperamentu przez lód
tej świątyni , w której czczono indywidualność wyrażającą się ukryciem w swej samotności
oraz opanowanie i doskonałość będące wynikiem zamrożenia, spowolnienia energii – ponieważ
z kumulowana i uwolniona energia była siłą nie do zatrzymania, mocą najsilniejszą.
 
Zwiedzając lodowy pałac, Urfenaith dotarł do komnaty, w której stało wielkie, wyciosane z bryły lodu,
krzesło. Wiedział, że jeśli usiądzie na nim- umrze. Ale tylko po to ,by narodzić się na nowo ,
odmienionym na zawsze. To właśnie jednak należało zrobić, aby wyjść cało z samotni, aby wyjść z niej
nie zmienionym w bryłę lodu-umrzeć, ponieważ to właśnie w sile śmierci jest najwięcej siły życia.
 
Usiadł i zobaczył lodowatą pustkę kosmosu. Kosmos był ogromny. A wszystko ,co poruszało się po nim
było takie małe i niepozorne. Widział planety i gwiazdy, meteory i planetoidy, widział komety i wirujący
w ich ogonach pył. Wszystko to przelatywało przez jego ciało , roztrzaskując je na strzępy,
rozdzierając jego ciało, jego jaźń , jego duszę. A wszystko otulone było tą nieograniczoną niczym
pustką,  która była formą , mieszczącą w sobie wszystkie te ciała niebieskie. Zimno  kosmosu
zamroziło wszystko ,co miał w sobie, co posiadał, każdą pojedyńczą myśl, odbierając mu świadomość
własnego istnienia. Urfenaith umarł i zobaczył siebie po drugiej stronie – tak małego i tak nieistotnego,
nie znaczącego nic dla tego ogromnego wszechświata.
 
 Jednocześnie jednak ujrzał już gotowy, piękny dywan kobiety o wiecznie zamkniętym kielichu swego
kwiatu. I on był jednym z tej niezliczonej liczby węzełków, jakie zawiązała. I odgadł,że przerwanie ,
przecięcie jednego takiego węzełka, jakim on był, uczyniłoby dywan niedoskonałym i niekompletnym.
Stanął oko w oko z siłą, która cała była drogą ku doskonałości. Była powstrzymaniem działania.
Ale tylko na pewien czas. Dostrzegł pułapkę tej siły, pułapkę czekającą na tych, którzy zbytnio
pokochali chłód. Pułapka nazywała się wieczna zmarzlina, nieroztapialna przez największe nawet
i najgorętsze słońce. Ona nie była spowolnieniem ruchu. Ona była zatrzymaniem. Na zawsze.
Wiedział, że tej pułapki musi się ustrzec, że musi omijać lody, które nie dają się roztopić. Zobaczył zły
lód będący wieczną zmarzliną i  gorące serce, którym zawładnął  . Patrzył jak ostrze zimna kroi serce
na kawałki, wdziera się do jego wnętrza i zamienia je w lodowy pył, który przestaje istnieć, rozwiany
na wietrze. Widział też inny lód, który zamraża serce po to, by ochronić je przed cierpieniem,
przed atakiem i wiedział, że taki lód topnieje i wówczas serce uwolnione od zimna bije szybko
i z tęsknotą szuka ciepła i szczęścia.
 
Serce nie może nigdy zamarznąć. Nie może.
 
Kosmiczne ciała niebieskie przepływały przez niego powoli. W kosmosie panował nieznany na Ziemi
chłód, nieznana powolność- kosmos- jak stwierdził, był doskonały.
 
Ocknął się po długiej nieprzytomności, pół siedząc, pół leżąc na lodowym krześle.
Jakiś blask zamigotał nad kopułą lodowego pałacu i przykuł jego uwagę. Czy to mogło być słońce?
W tym ciemnym, chłodnym miejscu, położonym z dala od ognia? Jak ta zimna woda zamierzała
poradzić sobie ze słonecznym intruzem, pomyślał.
 
I nagle zrozumiał. Ona nie zamierzała z nim walczyć. Ona zamieniła się na jego oczach w młodą ,
uległą dziewczynę, spragnioną ciepła, spragnioną pieszczoty słońca. Ona zatęskniła za jego
promieniem i postanowiła otworzyć zamknięty kielich swojego kwiatu dla Ognia, dla Słońca.
Ściany pałacu zaczęły na jego oczach roztapiać się, tracić swą twardość i powagę, silniejszy
bowiem od dostojeństwa instynkt odezwał się w pałacu zamrożonej wody.
 
 Oto Woda mieszała się z Ogniem. Lód mieszał się ze Słońcem i stało się jasne że roztapiająca
się woda to silny żywioł, spontaniczny, życiodajny, niosący w dłoniach sztandar Wolności bez której
Miłość jest tylko połową mocy człowieka. Lód chciał zostać stopiony. Tak jak Ogień pragnie czasem,
by go ugasić.
 
KIEDYŚ
 
Urfenaith wiedział, ze prosto z samotni musi udać się do stokrotki i porozmawiać z nią.
Dokładnie przyjrzał się sobie i swoim uczuciom wobec niej. Przebywając w samotni doświadczył
różnych opcji tego, co mógłby zrobić, przeanalizował je bardzo dokładnie , nie pod egoistycznym,
swoim kątem ale pod kątem szczęścia stokrotki. Wsłuchując się w swoje prawdziwe uczucia pojął to,
co było jedną z fundamentalnych prawd rządzących światem ludzi – nie da się pokochać kogoś na siłę.
Nikt nie potrafi rozkazywać swemu sercu.
 
 Stokrotka była ciepłym, wpatrzonym w niego kwiatem, zakochanym, oddanym mu, ślepym na wszelkie
przeszkody, które czekały na drodze, która mogłaby być ich wspólną drogą. Świeżość jej uczucia
wzruszała go i przepełniała jego serce smutkiem, bo wiedział, że nie będzie potrafił dać jej szczęścia.
Jednym z zamiarów, jakie miał do zrealizowania w samotni, było nauczenie się, jak być ze stokrotką
i jak ją uszczęśliwić, jak ją pokochać i jak nie zranić jej nigdy więcej. Wyszedł jednak z samotni z inną
wiedzą. Wiedzą o tym, że serce każdego człowieka co prawda jest jego, jest jednak również wolne.
Wolne i dzikie i nie poddaje się żadnym poleceniom, robiąc zawsze, co mu sie podoba. A moje serce,
pomyślał, to ja ; nie wolno mi zapominać o tym instynkcie.
 
Wiedział więc, że nie pokocha nigdy stokrotki. Nie będzie mógł uszczęśliwić jej. Nie będzie mógł z nią
być. Mógłby co prawda żyć u boku stokrotki, ale właśnie tym zraniłby ją jeszcze bardziej, odbierając
jej szansę na to, że znajdzie kiedyś kogoś, kto pokocha ją prawdziwie, kto naprawdę będzie chciał
z nią być, ciesząc się jej urodą i wrażliwym pięknem jej duszy.
 
Szedł więc powoli  na jej spotkanie, dobierając w myśli starannie słowa , jakie jej powie, wiedząc
w głębi ducha, że wszystkie je zapomni , spojrzawszy prosto w jej jasne oczy. Nie chciał jednak
uciekać od odpowiedzialności, nie chciał odraczać tej nieprzyjemnej rozmowy, nie chciał grać z nią,
igrać z jej niewinnością i ufnością.
 
Kiedy spotkały się ich oczy, zapłakał, wypuszczając słone łzy ze świątyni swego, umocnionego lekcją
samotni, wnętrza. Stokrotka była taka blada i cicha. Nie prosiła już o nic, nie rozchylała białych
płatków, nie nęciła zapachem, stała spokojnie, drżąc tylko przytłoczona tą chwilą, której spodziewała
się, ale , która zjawiwszy się i tak ją zaskoczyła. Odezwała się pierwsza:
 
-Nie kochasz mnie, prawda?
 
-Nie, stokrotko, nie kocham cię. Odszedłem, by nauczyć się kochać ciebie, ale nie znalazłem
nauczyciela, który by mnie tego nauczył. Myślę, że jest jeden taki nauczyciel i imię jego to kłamstwo.
Ale ja nie chcę go znać. I ty również byłabyś nieszczęśliwa, żyjąc z kimś, kto nauki pobiera
od kłamstwa.
 
– Nie byłabym szczęśliwa. I byłabym szczęśliwa zarazem, mając ciebie blisko siebie.
Nie zrozumiesz tego, bo nie ciebie dręczy nieodwzajemniona miłość i… – głos jej zadrżał więc
nie dokończyła.
 
Serce Urfenaith’a ścisnął ból, skoncentrował się jednak na tym, co musiało zostać powiedziane
pomiędzy nimi
 
– Żałuję tego, że skrzywdziłem cię. Każdego dnia mojego życia będę o tym pamiętał i będę tego
żałował. Nie wybaczę sobie , dopóki ty nie wybaczysz mi i dopóki nie ujrzę cię szczęśliwej u czyjegoś
boku. Może to potrwać nie jedno a wiele naszych, twoich i moich istnień. Ale póki nie stanie się tak,
ja również będę cierpiał. Nie chciałem cię skrzywdzić, stokrotko – zapłakał głośno, tuląc do siebie jej
ciało, pozbawione energii – wybacz mi, proszę cię…wybacz mi kiedyś, to co zrobiłem.
 
– Rzuciłeś na mnie czar. Jak mam się od niego uwolnić? – załkała wtulając się w niego, jakby nigdy
nie miała wypuścić go ze swych objęć
 
– Nie wiem. Nie wiem. Nie potrafię cofać tego czaru. I nigdy więcej nie rzucę go na żaden inny kwiat,
nawet na ten jedyny. Stokrotko, mam nadzieję ,że znajdzie się ktoś, kto będzie znał zaklęcia
silniejsze od moich i że ten ktoś właśnie cię pokocha.
 
Płakali , przytulając się do siebie długi czas. Potem on odwrócił się i nie widziała go więcej.
 
 
 
JAKOŚĆ
 
 
 
I tak oto Urfenaith nauczył się ,czym jest prawdziwe bogactwo i w jakich wartościach się je liczy.
Po tym, jak opuścili go jego liczni znajomi i po tym jak zrozumiał, że liczne kwiaty, jakie zerwał,
nie mają znaczenia i bardziej są jego przekleństwem niż chlubą, pojął, że liczba-ilość nie jest tym,
co świadczy o bogactwie. Zrozumiał, że to jakość relacji jest najwyższą wartością i że lepsza jest
jedna pojedyncza, życzliwa mu istota od setek obojętnych twarzy.
 
Odnalazł człowieka z którym rozmawiał przed udaniem się do samotni i opowiedział mu ciąg dalszy
tamtej opowieści, zwierzając się świadomie ze swoich uczuć. Wiedział, że bliskość z drugim
człowiekiem i zaufanie jakim można go obdarzyć zwierzając się i opowiadając o swoim wnętrzu,
są skarbami, w których nie ma niczego złego. Jeśli był w jego życiu człowiek, który chciał słuchać
,podczas gdy większość chciała jedynie opowiadać o sobie samych, Urfenaith postanowił uświęcić
relację pomiędzy nim a tym człowiekiem przyjaźnią.
 
 
 
 Nauczył się słuchać zwierzeń i nauczył się nie krępować swoich własnych. W samotni nauczył
się przecież, że ukrycie powinno wstrzymywać rozszalały zbytnio ogień, nigdy jednak nie powinno
przeradzać się w wieczną zmarzlinę. Dawał z siebie i brał to, co przyjaźń  i inny człowiek chcieli
mu zaofiarować. Nie zamykał się , nie izolował się od świata, energia jego nie była jednak
jak wcześniej skierowana jedynie na zewnątrz. Sięgała też jego wnętrza, koncentracji nad tym
o czym myślał, zatrzymywania tego o czym myślał w swoim systemie wartości,
gdzie poddawane zostawało próbie lodu.
 
Jestem bardzo bogatym człowiekiem, pomyślał kiedyś , siedząc obok owego bliskiego mu człowieka,
ponieważ mam przyjaciela i w tej wielkiej sali , pełnej twarzy, uśmiechów, pustych gestów
i krzyżujących się spojrzeń, jest ktoś, kto zawsze jest prawdziwy dla mnie, szczery i nigdy nie udaje.
 
-Popatrz – powiedział do niego przyjaciel uśmiechając się – ile tu pięknych kwiatów na tej sali.
Ich zapach oszałamia mnie.
 
-To prawda- przytaknął Urfenaith – piękne, pachnące kwiaty
 
-Nie wyglądasz jednak na chętnego by zerwać któryś z nich – zauważył kompan młodzieńca
– czyżbyś szukał tego jednego , jedynego kwiatu?
 
– Zgadłeś po części. Jedynego kwiatu – tak. Ale nie szukam już. Znalazłem.
 
Oczy przyjaciela błysnęły białkami – Naprawdę??? Dlaczego o niczym nie mówiłeś?
 
-Bo dopiero teraz, patrząc na tę całą ukwieconą łąkę i czując zawrót głowy wywołany mieszaniną
tych oszałamiających zapachów, zrozumiałem, że moje serce już wybrało.
 
– I kogo kochasz, Urfenaith!?
 
-Kwiat bezwonny. Nie ma zapachu ponieważ jego kielich jest zamknięty szczelnie.
Kwiat jest zamrożony. Mam nadzieję ,że nie na wieczność, że nie jest wieczną zmarzliną,
tylko bryłą lodu, która potrzebuje słońca.
 
 
 
CZEKAM NA CIEBIE
 
Urfenaith szukał długo pośród poplątanych uliczek miasta, szukał całymi tygodniami, bez wytchnienia,
poświęcając na poszukiwania całe dnie. I jak każdy szczery trud, także i ten został wynagrodzony.
Odnalazł wąską, ciemną uliczkę i kobietę klęczącą na miękkiej poduszce przed ramą pełną sznurków
i węzełków. Spojrzała na niego obojętnie.
 
– To znowu ty – zauważyła logicznie mierząc go zimnym spojrzeniem –po co wróciłeś?
 
– Wróciłem by obejrzeć twój dywan. Powinien być już gotowy.
 
– Jak widzisz pozostało mi  jeszcze kilka węzełków.
 
-Czy mogę usiąść i poczekać aż je zawiążesz ?– spytał, kładąc dłoń na jej ramieniu
 
-Nie przeszkadza mi twoja obecność.- odpowiedziała
 
Usiadł więc i patrzył na jej szczupłe, delikatne palce, na jej łagodny profil, na jej kolana i wąskie stopy,
na których siedziała- na kształt zamkniętego kwiatu.
 
– Dlaczego kielich twego kwiatu jest zawsze zamknięty? – wyrwało mu się pytanie
 
-A co? Próbowałeś swojego zaklęcia i nie zadziałało?- rzuciła ostro i kpiąco.
 
-Nie rzucam już żadnych zaklęć. – poczuł się zakłopotany. Czy ona wciąż ma mnie za nic,
 spytał sam siebie. Czy nie widzi zmiany jaka we mnie zaszła? Czy nie docenia tego?
 
Spojrzała prosto w jego oczy, przerywając na chwilę swą pracę dla niego.
 
– A co teraz robisz? – spytała cicho
 
-Czekam na ciebie – odpowiedział równie cicho i powietrze zadrgało od energii falującej
w zniecierpliwieniu, poprzedzającym złączenie.
 
-Zostało mi jeszcze kilka węzełków – powiedziała znów po prostu, on zaś wyczytał pomiędzy tymi
słowami obietnicę.Wiedział,że kobieta nie wpadła w pułapkę wiecznej zmarzliny. Ona miała ukończyć
swe dzieło, wyjść ze swej samotni.
 
Minęło kilka chwil i powietrze na wąskiej uliczce zapachniało najpiękniejszym zapachem, jaki  znały
nozdrza mężczyzny a oczom jego ukazał się najcudniejszy kwiat- rozłożony kielich.
Nasycił się najsłodszym ze wszystkich nektarów jakie poznał.
 
A ona rozłożyła gotowy dywan i pobiegli po nim razem do słońca.
 
 
 
PAMIĘĆ
 
 
 
Sosna umilkła wzruszona i spojrzała na Jagę-ta wcale nie wydawała się poruszona, usta zaciśnięte
miała spiętą kreską, dłonie zwinięte w pięści.
 
– Nie podobała ci się ta historia pani Babo Jago?
– Historia była ładna – nieco przełamała swą powściągliwość wiedźma, po czym usiadła w końcu,
całej opowieści słuchała bowiem na stojąco, jakby pozostawić chciała sobie drogę do szybkiej
ucieczki.
 
-Wyglądasz jednak na przygnębioną. Opowieść skończyła się szczęśliwie. Bohater zrozumiał swoje
wady i słabości i dokonał słusznego wyboru, przy czym odnalazł swój jedyny kwiat i dał mu słoneczne
szczęście.
 
Jaga pokiwała smutno głową- szczęśliwie, mówisz? – spytała- a co ze stokrotką?
Co z jej zgubionym szczęściem?
 
-Ty mi to powiedz pani Babo Jago. To już twoja opowieść, ty jesteś we władaniu pamięci o niej.
Co stało się ze stokrotką?
 
Sosny mieszkające dookoła zaszumiały zaciekawione, po czym cisza wpełzła do lasu,
przedłużająca się cisza, bolesna , pełna walki, cichej walki, która rozgrywa się tam wszędzie,
gdy ktoś walczy sam ze sobą
 
-Ułożyła sobie jakoś życie – odparła czarownica – ale nie to, w którym poznała Urfenaith’a ani nie
następne ani jeszcze nie kilka następnych. Wiązała supełki swojego dywanu bardzo, bardzo długo,
tylko…nikt na nią nie czekał. Nie pamiętam już, czy przeszła po nim samotnie, kiedy już był gotowy,
czy pobiegła z kimś u swego boku…
 
-Nie pamiętasz ???– westchnęły sosny w rozczarowaniu
 
-Buba!!! Wracaj mi tu natychmiast!  Idziemy do domu! – wiedźma ujęła się pod boki krzywym okiem
mierząc kotkę, która wyszła z lasu nieśpiesznie, zadowolona najwidoczniej z samej siebie.

 
© by Bianka 18.11.2004

FEHU               URUZ         THURISAZ
HAGALAZ      NAUDIZ          ISA