Opowiadania

Sorry, this entry is only available in Polish, German and European Spanish. For the sake of viewer convenience, the content is shown below in this site default language. You may click one of the links to switch the site language to another available language.

Coś o aerodynamice, ale nie tylko.

To był koniec kwietnia pogoda według starego polskiego porzekadła:
” w lipcu jak w grudniu.”
Maszerowałem dziarsko omijając zgrabnie rozlewiska cieczy, która podobno kiedyś była wodą ( zanim oczywiście nie spotkała się z kurzem warszawskich ulic).
Wyszedłem z domu gnany pragnieniem by przez przypadek nie zamknęli sklepiku
z chmielowa pianą ( na spacer do nocnego w taka pogodynkę nie miałem Ochoty).
Mijałem beznamiętnie kolejne witryny sklepowe z utęsknieniem oczekując tej Właściwej.
Przeczytałem kolejny mijany szyld:

„Antyk Kupno – Sprzedaż, Raty – Leasing”

Na wystawie za przetłuszczona szybą, która była myta chyba w zaszłym stuleciu leżało kilka książek i jakieś rupiecie pokryte tą samą substancją, co oddzielająca nas tafla.
Już jest tak źle, że książki kupujemy na raty przemknęło mi przez głowę.
Przyśpieszyłem kroku.

Czynne całą dobę zarejestrowały oczy, gdy już mijałem drzwi wejściowe.

Mieliśmy właśnie się przeprowadzać z Panią mojego serca.
Od dawna fascynowały mnie meble z historią w których, jeszcze biją dawne lata.
Zajrzę na chwile, przecież nie zaSzkoci, może znajdę jakiś bibelot do nowego domu. Klamka zajęczała pod naporem przemarzniętej dłoni, drzwi uwolnione z futryny zawtórowały jej radośnie obijając wiszący na sparciałym sznurku dzwonek.
Ten tercet należałoby nagrać.
Na pewno puszczony rano obudziłby nawet mnie – pomyślałem.
Zadowolony z kpiny wszedłem do pomieszczenia przypominającego starą szopę,
a może kurnik
– zapach był uderzająco zbieżny.
Za kontuarem pomalowanym jaskrawo kanarkową tu i ówdzie odrapaną farbą stał ryżawy,
nie ogolony jejmość w wieku trudnym do ustalenia.
Łypnął na mnie spod binokla po czym zatapiając się z powrotem w jakieś tomisko wymamrotał:

-Pan szanowny sobie życzy……

Nie było to ani pytanie ani stwierdzenie, ot tak sobie rzucone słowa z typowym czerniakowskim akcentem.
Po chwili mojego milczenia w trakcie, którego próbowałem przebić oczami otaczający nieład padło:

– No więc…..a to ciekawe….

Sprzedawca najwyraźniej komentował swoją lekturę. Zignorowałem jego pomruki.
Zrobiłem kilka kroków i …..
potknąłem się o Coś, co przypominało skrzyżowanie stojącej lampy z fortepianem,
a raczej czymś, co nim było.
Hurgot nieprzytomny przypominający kochające się szkielety na blaszanym dachu.
Latarnia z zawieszonymi na niej za pomocą strun klawiszami i moja osoba nieodwołalnie chyliliśmy się ku upadkowi.
Od ostatecznego spotkania ze staruszką ziemią uratowała nas jakaś szafa.
Stała na tyle stabilnie, że wytrzymała uchwyt zrozpaczonej wolnej dłoni.
Na chwilę wszystko zamarło, szafa z leniwym pomrukiem otwarła swe wnętrze ukazując labirynt półek i zakamarków.

– Słoń w składzie porcelitu. – Usłyszałem za sobą.

Coś, co wyglądało jak mąka, choć nią nie było malowniczo opadało na swoje stare ukochane miejsca.
– Czy tu nikt nie sprząta? – Rzuciłem chcąc zatuszować swoja niezgrabność.

– Może miotłę? – Usłyszałem w odwecie.

Tego już mi było za wiele urażona duma nakazywała opuścić tą niegościnną rupieciarnię.
Ruszyłem w kierunku wyjścia to znaczy tam gdzie ono było w momencie mego wejścia,
jak mi się wydawało po awarii w młynie, której byłem przyczyną.
Już mijałem kontuar.

– Mamy różne modele, starsze, nowsze………………. sobie życzy? – Dobiegło natrętnie.

Zatrzymałem się.
– Widzi PAN.
Zacząłem nabierając „powietrza” i chcąc nie chcąc spojrzałem na mojego gnębiciela,
który z przekrzywioną głową i kpiącą miną świdrował mnie swymi
małymi szczurzymi oczkami.
Zatkało mnie na dobre. Strąciłem rezon.

– Przeprowadzam się. Rzuciłem pojednawczo.

– O to była by potrzebna transportowa – niestety nie mam. Usłyszałem w odpowiedzi.

Twarz sprzedawcy przechyliła się nieznacznie podkreślając kpinę.

– A może jakiś mniejszy model. Dla początkującego w sam raz – kontynuował zgrywus.
– Z klimą czy bez, mam tu taką jedną.
– Ile pan waży?
– Przetrzepie się tylko nawierniki i będzie jak nowa.

Tembr akcent zmienił się nieznacznie poczułem się jak na giełdzie.
– A, co ile wymiana oleju? Wyrwało mi się przez zaciśnięte zęby.

– O to szanowny kliencik musi zadbać sam. W komplecie receptura na smarowidło.
Dodał szeptem żartowniś.
-W stan darcie gwarantowana linia śliskiego rozbiegu.
Za malutką dopłatą – dusze pionowego startu.
Czasami są potrzebne przy zbyt ścisłej zabudowie miejskiej.
Gratis dołożę owiewki antykatarzasto-reumatyczne i składany burzochron wraz z cieniochronem kwarcowym shadowem zwany.
To ostatnie w razie namierzenia radarowego.
– No to, co zapakować?
-Płaci pan papierem czy reklamówką o Sorry plastikiem?
-A zapomniałbym ma pan ważny skrol operatora?
Jak nie to najbliższy kurs na Babiej Górze w noc Walpurii,…….
bo wie pan CECH strasznie jest przeczulony na nie zrzeszonych.
Pan szanowny zwróci uwagę, że różnica startów i lądowań prawie zawsze wynosi zero chyba, że ktoś przekroczy firany światów, ale to dla zawodowców.
Poza tym sztuką jest zachowanie masy i budowy podróżnika w wartości constans.
Dotyczy to linii przesyłowych, co się z panem będzie działo po przyziemieniu
to pańskie dzieło.
No dobrze dorzucę jeszcze gustowny futeralik razem będzie trzy złote,
pięćdziesiąt siedem groszy.

Na takie dictum odruchowo sięgnąłem do kieszeni rzuciłem piątkę na blat,
która zanim opadła znalazła się w dłoni antykwariusza.
Z podłużnym przedmiotem w dłoni zawiniętym w jakąś oślizłą szmatę już stałem na ulicy.
Była noc trzydziestego kwietnia.

Hagal 30.IV. Anno Domini 2001